Pewnego dnia śniło mi się, że jestem w dużym pomieszczeniu biurowym, wypełnionym programistami i mam coś przetestować. Wszyscy na mnie liczą, a ja zupełnie nie wiem jak to zrobić, nie mam pomysłu jak się za to zabrać.
Mogłabym odnieść ten sen do poczucia, które często towarzyszy mi w pracy zawodowej, rekrutacji, przeglądaniu feeda na LinkedIn – jestem oszustem. Oszukuję, że mam umiejętności, których tak naprawdę nie mam. Inne osoby są ode mnie bardziej kompetentne, doświadczone, mają większą wiedzę, potrafią robić rzecz, których ja nie potrafię, ergo, niepotrzebnie zatrudniono mnie na stanowisku, które aktualnie obejmuję. Nie ukończyłam politechniki, nie potrafię programować w Javie i nie jestem ekspertem od cyber -bezpieczeństwa. Jestem „zwykłym” testerem oprogramowania.
Specjalne traktowanie
Ola Kunysz napisała jakiś czas temu w artykule na swoim blogu, że Specjalne traktowanie buduje obraz kobiety słabej i wymagającej opieki. Wszystkie dziewczyny, z którymi pracowałam w IT były świetnymi specjalistkami. Być może dlatego, że musiały „udowodnić” swoje, żeby dotrzeć do miejsca, w którym są.
Uważam, że to tylko część problemu, bo jeżeli któraś/ryś z nas już udowadnia innym, że coś potrafi, to znaczy, że wygrał (lub nadal toczy) walkę w swojej głowie – ze sobą, z własnymi uprzedzeniami i z własnym syndromem oszusta.
Syndrom oszusta – impostor syndrome
Syndrom oszusta (imposter syndrome) – zjawisko psychologiczne powodujące brak wiary we własne osiągnięcia. Pomimo zewnętrznych dowodów własnej kompetencji, osoby cierpiące z powodu tego syndromu pozostają przekonane, że są oszustami i nie zasługują na sukces, który osiągnęły. Przyczyn sukcesu upatrują w szczęściu, sprzyjających okolicznościach bądź w rezultacie bycia postrzeganym jako osoba bardziej inteligentna i kompetentna niż w rzeczywistości.
Wikipedia
Żyjemy w patriarchalnym społeczeństwie, w którym dziewczynki od małego uczone są by być potulne, grzeczne i uległe. Nie powinny podnosić głosu. Nie powinny odzywać się nie pytane. Nie powinny się wychylać, ale wykonywać powierzone im obowiązki najlepiej jak potrafią, pozostawiając przestrzeń do kreatywnego myślenia, decydowania i ustalania zasad gry – mężczyznom. Niejednokrotnie też, na podobne podejście do roli kobiety w społeczeństwie, nakładają się dodatkowo uprzedzenia dotyczące koloru skóry, pochodzenia, wyznania czy orientacji seksualnej.
Wiele dużych korporacji zapewnia, że zależy in na równoważeniu szans, różnorodności i otwartości. To, co przebija się jednak w komunikatach prasowych i kolorowych logach na LinkedIn, nie zawsze przenosi się w dół struktury organizacyjnej i wpływa na kulturę pracy oraz sposób komunikacji wśród pracowników.
Często zdarza się, że czuję się nie na miejscu, czuję się oszustem, bo inni wspierają we mnie to destrukcyjne uczucie.
Wcale nie chodzi mi o to, że kobietom trzeba dawać specjalne przywileje, czy, jak napisała Ola – umożliwiać fastline lub nie. Moje spostrzeżenie jest takie, że gdy trafiam do projektu – ja – Kinga Witko – to zazwyczaj jestem jedyną kobietą w tym projekcie. 1 kobieta na 3,4,10 mężczyzn w zespole projektowym. Rzadko zdarza się, że jest nas dwie. Już ten fakt, w moim przekonaniu, rodzi poczucie „jestem nie na miejscu”, „Nie powinno mnie tu być”, „oszukuję – oni są bardziej kompetentni”. I choćbym nie wiem jak bardzo się starała odpędzić takie myśli – one są.
Po co ten wpis?
Jeśli myślisz, że tylko Ty tak masz – to wiedz, że ja mam tak samo (albo przynajmniej podobnie), a być może wiele osób w naszym otoczeniu odczuwa podobne emocje w środowisku zawodowym. Nie wiem czy to jest normalne, ale nie czuj się samotna/y w swoim odczuciu.
W okresie post-lockdownowej posuchy na rynku pracy, w ostatnich tygodniach obserwujemy klęskę urodzaju na branżowych portalach poszukujących pracowników. Firmy poszukują ekspertów oraz juniorów, co może zachęcać osoby spoza branży IT do spróbowania swoich sił w innej dziedzinie. Wiele/u z Was pisze też do mnie o porady w tym temacie: jak zostać testerem, jak zacząć programować, z jakich źródeł korzystać etc.
Bardzo dobry wpis na podobny temat zamieścił ostatnio Tomek Zieliński – ja chciałabym dodać trzy grosze od siebie i (być może po raz kolejny) obalić kilka mitów na ten temat.
Mit 1: Musisz nauczyć się programować
Najlepiej w tydzień.
Ja wiem, że z YouTuba można nauczyć się wszystkiego. Rozumiem, że „wystarczy chcieć” i „jesteś zwycięzcą”, ale programowanie nie jest dla każdego – cokolwiek wmawiałby Ci trener na kursie za 5 koła albo reklama na Instagramie. Być może rzeczywiście, niegdyś publicznie wyśmiewani, siedzący w piwnicach programiści, dziś są „new sexy”, ale, mimo wszystko, nawet z największymi chęciami, programowanie nie jest dla każdego.
Mit 2: W IT pracują informatycy
Informatyka to kierunek studiów. Nie musisz kończyć informatyki, żeby pracować w IT, choć, oczywiście, jeśli marzysz o karierze programisty/ki jest to dobry pomysł. Nie każdy kto ukończył informatykę jest programistą i nie każdy kto jest programistą ukończył informatykę.
Praca w IT to nie tylko programowanie.
Można być testerem/ką oprogramowania (jak ja), scrum masterem/ką, project managerem/ką, szefem/szefową zespołu projektowego, analitykiem/czką biznesowym/ą, grafikiem/czką, UX designerem/ką lub pełnić inne role zarówno w zespole projektowym jak i w organizacji. Do realizowania codziennych zadań i obowiązków na tych stanowiskach potrzebne są różne umiejętności i kompetencje, a programowanie jest tylko jedną z wielu.
Oczywiście, jeśli potrafisz programować (w dowolnym języku), będzie Ci łatwiej znaleźć pierwszą pracę, ponieważ ofert dla programistów lub testerów oprogramowania jest sumarycznie więcej, ale to nie jest jedyna droga.
Mit 3: Wystarczy chcieć
To trochę tak jak bym ja sobie pomyślała – hmmm – zostanę modelką Victoria’s Secret, bo bardzo chcę. No, niekoniecznie.
Szukając zatrudnienia w większych firmach z zagranicznym kapitałem (a te firmy zatrudniają najwięcej osób) powinieneś/naś potrafić posługiwać się językiem angielskim (i/lub niemieckim) przynajmniej na poziomie B2, czyli coś więcej niż „opowiedz mi o swoim hobby i gdzie ostatnio byłeś/aś na wakacjach”.
Komunikacja w zespole jest bardzo ważna, a nie wykluczone, że trafisz do międzynarodowego projektu. Niejednokrotnie dokumentacja produktowa lub projektowa jest pisana w języku angielskim (lub niemieckim). Dodatkowo, wiele publikacji, z których mógłbyś/łabyś czerpać wiedzę również nie jest po polsku, więc – po prostu – znajomość angielskiego (lub niemieckiego) jest istotna.
Mit 4: Paaaanie, informatycy to zarabiajo!
Masaże, komputery i drinki z palemką.
Jeśli bardzo chcesz się przebranżowić i rozpocząć przygodę z IT, bo ta praca do gigantyczne zarobki – nie jest to zła motywacja – ale może nie powinna być jedyną. Weź pod uwagę, że w IT, jak w każdej innej branży, od czegoś trzeba zacząć. W związku z tym, że na rynku jest bardzo wielu chętnych, zwłaszcza na stanowiska juniorskie, stawki dla osób początkujących mogą być bardzo niskie (mam na myśli umowy-zlecenia za 800 PLN brutto – widziałam na własne oczy).
Jeżeli obecnie pracujesz gdzieś, gdzie otrzymujesz wynagrodzenie co miesiąc, nie jest to najniższa krajowa i masz kredyt do spłacenia – rzucanie tego w imię „od jutra będę programistą/tką” nie jest rozsądne. Przede wszystkim znalezienie pierwszej pracy może potrwać nawet kilka miesięcy. Po drugie – pierwsza „praca” to może być staż, który przez pierwsze pół roku nie będzie generował przychodu lub ten przychód będzie niewielki (nie każdy zatrudnia od razu na umowę o pracę).
Nie wykluczone też, że zanim zaczniesz zarabiać te nieprzyzwoite pieniądze – będziesz miał/a już dość programowania, projektów, ciągłego dowiadywania się, że czegoś jeszcze nie wiesz i siedzenia po nocach, żeby się tego douczyć. Dlatego warto wrócić do początku tego wpisu -> ta praca nie jest dla każdego.
Dobre rady seniority
Jeśli uznałeś/aś, że powyższe przeszkody nie są Ci straszne i nadal chcesz spróbować swoich sił w branży IT – zaparz sobie dużo kawy i do roboty.
Po pierwsze nigdy nie jest za późno, żeby się przebranżowić (chociaż im wcześniej tym lepiej), a po drugie, branża IT w Polsce to najprawdopodobniej najbardziej otwarta i inkluzywna branża, w której każda osoba ma szansę znaleźć swoje miejsce.
Edit:
I nie kłam w CV. Jeśli czegoś nie wiesz – nie pisz , że wiesz. Serio. Ale o tym będzie kolejny wpis.
Źródła wiedzy, które polecam:
Portale:
https://www.meetup.com/ – miejsce spotkań online i na żywo w różnych dziedzinach – także dotyczących programowania/testowania itd. można zapisywać się online
testerzy.pl– największa baza wiedzy po polsku dla testerów oprogramowania
https://www.scrum.org/ – dla chcących rozpocząć swoją przygodę ze Scrumem i poszerzyć wiedzę
Geek Girls Carrots – wiedza, spotkania i wsparcie dla kobiet chcących się rozwijać w IT
Dzięki Kasi Koczułap od jakiegoś czasu staram się uważać na sposób pisania, co, w moim odczuciu, jest wyrazem szacunku dla każdego kto chciałby czytać moje posty.
Język inkluzywny
Jest to język łączący lub obejmujący jakąś całość; też: przeznaczony dla wszystkich /Słownik jezyka polskiego/
W skrócie, chodzi o to, aby w swoich wypowiedziach, czy to pisemnych czy mówionych, włączać do grona odbiorców wszystkie osoby, które miałyby ochotę być odbiorcami i nie wykluczać nikogo.
Język polski jest bardzo nacechowany płciowo i kiedy mówimy lub piszemy o czymś, zazwyczaj opisujemy rzeczywistość słowami: powiedziała / powiedział Pan / Pani zobaczła / zobaczył
a przecież nie wszyscy chcą być określani w taki sposób.
Z drugiej strony – wiele nazw zawodów – jako zaszłość z czasów PRL – nie ma żeńskiego odpowiednika (premier, rolnik, doktor etc.), co jednoznacznie przez wiele lat określało płeć osób mogących potencjalnie wykonywać daną profesję.
Aby uszanować wszystkich odbiorców treści, dobrym sposobem jest używanie słów: powiedział_a zobaczył_a zrobiły_li
Dla niektórych osób takie podejście do tematu wydaje się zbyt wydumane, co nie zmienia faktu, że wreszcie, jako społeczeństwo, zaczęliśmy zauważać,że jesteśmy różni, mamy różne potrzeby.
Mimo, że ponad 30% polskiego społeczeństwa te prawa i potrzeby neguje – nasz świat się zmienia – więc – uważam, że nasz język również powinien ewoluować.
Let’s get back to business
Czy blog technologiczny jest dobrym miejscem na dywagacje językowe?
Uważność i szacunek – to jedno – ale potrzeby biznesowe wynikające z konieczności dostosowania się do zmieniającego świata mogą zaskakiwać.
Na najciekawszy przykład zwróciły uwagę moje dzieci podczas rejestracji na platformie Scratch:
Rozpoczęło to w naszym domu dyskusję o płci, różnorodności świata i wzajemnym szacunku.
Ten formularz wydaje się być jednak unikalny. Do tej pory nie spotkałam się z podobnym nigdzie indziej. Nie do końca też rozumiem potrzebę określania płci podczas rejestracji do serwisu internetowego, chyba, że serwis chce personalizować ofertę sprzedażową. Tutaj mamy do czynienia z nauką kodowania.
Zaszłości
Przez wiele lat, kiedy zakładałaś_łeś konto w jakimś serwisie (poczta, sklep internetowy) – czasami zdarzało się, że byłaś_łeś proszony o podanie płci. Zazwyczaj do wyboru było Kobieta / Mężczyzna.
Co jednak jeśli nie identyfikujesz się z żadną z tych płci?
Wraz ze zmieniającą się świadomością, aby uniknąć potyczek słownych w języku polskim, wiele firm zdecydowało się na bardziej bezosobowe i mniej formalne podejście do klienta. Obecnie zamiast Pani / Pan – serwisy internetowe traktują nas jak dobrych znajomych. Przykłady:
Jeszcze ciekawsze formy przybierają „personalizowane” emaile, które są automatycznie wysyłane np. przez sklepy internetowe, aby informować klienta o aktualnym statusie zamówienia lub usługi.
I znów, forma bezpośrednia: Twoje, Ciebie, możesz – z tego typu treściami chyba spotykam się najczęściej:
Można też potraktować klienta bezosobowo, ale jednak z większym szacunkiem: ‚Drogi Kliencie’ (ooooooh jestem droga!).
Albo pójść drogą na skróty i w miejsce Pani/Pan wstawić po prostu imię i nazwisko lub samo imię.
Nawet najbardziej czujnym zdarzają się błędy i nieprzewidziane sytuacje. Kilkakrotnie otrzymałam maila od jednego serwisu zaczynającego się od: Witaj %imię%.
Wielokrotnie też, zwłaszcza w korespondencji od osób niepolskojęzycznych jestem Mr. albo Herr .
Nauczyło mnie to, że coś co dla mnie jest oczywiste – moja identyfikacja siebie jako kobieta – nie jest jednoznaczna dla kogoś innego jedynie po poznaniu mojego imienia i nazwiska . Nie mam z tym problemu.
Wydaje mi się jednak, że forma Pan / Pani / Mr / Mrs / Miss (OMG) / Herr / Frau coraz bardziej trącą myszką i, w pewnym momencie, przestaniemy się tytułować niczym polska szlachta, a zaczniemy być bardziej bezpośredni i rozumiejący świat.
W IT tak właśnie jest od lat – w wielu innych branżach – to może potrwać zanim zaniechamy „Panów Prezesów”, „Pań Grażynek” i „Pań Dyrektor”.
To zagadnienie nie dotyczy tylko języka polskiego
Wiele języków jest nacechowanych płciowo.
W języku polskim wiele słów zawiera w sobie określenie płci, ale są sytuacje, w których osoby angielskojęzyczne lub niemieckojęzyczne mają większy problem, który generuje podobne wyzwanie jak korespondencja mailowa powyżej.
Z tego, co wiem o języku niemieckim, używanie Herr (Pan) lub Frau (Pani) przed imieniem lub nazwiskiem, w korespondencji (także mailowej) jest czymś naturalnym i oczywistym. Aby ułatwić sobie właściwy kontakt z klientem, wybór formy grzecznosciowej podczas rejestracji do sklepu internetowego nie jest czymś niezwykłym.
Do czasu aż chcemy dać użytkownikowi inny wybór.
Niemcy wpadli na pomysł trzeciej opcji- i od pewnego czasu w formularzach rejestracji można spotkać formę ‚Divers’ (różnorodny) lub ‚Keine Angabe’ (Brak informacji ) .
W formularzu zmiana wygląda dobrze. Po rejestracji w sklepie lub podczas przetwarzania zamówienia sklep będzie wysyłał klientowi maile. A co wyśle sklep nauczony tytułowania ludzi grzecznościowo przed imieniem i nazwiskiem?
Hello Keine Angabe Jan Kowalski
Dzięki takim epokowym zmianom testerzy oprogramowania zawsze mają zajęcie 🤓
I jeszcze słowa mądrości na koniec
Nie ma jednej właściwej drogi, aby zastosować w swojej wypowiedzi język, który nikogo nie wyklucza. Musimy nieustannie starać się, aby każdy czuł się komfortowo, jako odbiorca treści.
Ostatecznie, za jakość komunikatu odpowiada nadawca.
Ten wpis jest o tym, że nie należy mieć tego samego hasła do wszystkich aplikacji.
Jest także o tym, że każde hasło powinno być skomplikowane – można też używać tzw. managera haseł, który skomplikuje hasła w naszym imieniu i będzie je pamiętał (wystarczy wtedy znać jedno skomplikowane hasło – do managera haseł).
I jest o hackerach.
Podawanie haseł do różnych serwisów internetowych jest denerwujące
Tak.
Zgadzam się.
Jest denerwujące.
Dlatego zapewne wolisz, żeby Twoje hasło było krótkie, łatwe do zapamiętania i wygodne do wpisania przy użyciu klawiatury telefonu.
Zacznę od historii, która miała miejsce kilka lat temu
Mój znajomy programista został zatrudniony przez firmę z branży księgowości w celu poprowadzenia szkolenia dla pracowników z zakresu bezpieczeństwa haseł. Przed szkoleniem sprawdził w bazie danych z jakim problemem się mierzy. Okazało się, że pod względem częstości występowania dominowały dwie frakcje: „hasło” (60 razy) oraz „koteczek” (64 razy). Przerażony miłośnik LastPassa, podczas rzeczonego szkolenia, przez kilka godzin tłumaczył (głównie paniom), opowiadał i zaznaczał, że używanie hasła złożonego z samych liter (i to małych) jest pomysłem złym, takie hasło można łatwo zgadnąć i przejąć konto użytkownika. Poprosił pracowników o zmianę hasła na trudniejsze do odgadnięcia, o dodanie do hasła liczb, wielkich liter, znaków specjalnych, a najlepiej o używanie managera haseł.
Usatysfakcjonowany dobrze wykonanym zadaniem, po kilku dniach postanowił sprawdzić w bazie danych czy pracownicy zastosowali się do jego wytycznych. Niewątpliwie większość go posłuchała lub też skonsultowała swój problem ze znajomym lub kolegą, ponieważ dominujące frakcje podzieliły się na „Koteczek” (30 razy) oraz „koteczek1234 (60 razy).
—– —
Dla wszystkich adminów, którzy własnie łapią się za głowę pytając: Kto trzyma hasła otwartym tekstem w bazie – spieszę z odpowiedzią – że a) to było dawno temu b) takie rzeczy nadal się zdarzają. Jak tego nie robić i jak przechowywanie haseł zrobić dobrze napisano np tutaj.
Więcej mrożących krew w żyłach podobnych historii przeczytacie na Niebezpieczniku.
—– —
Jaka płynie nauka z tej opowieści?
„koteczek1234” nie jest najbardziej wymyślnym hasłem na świecie (to jest ten moment, w którym zmieniasz hasło do Facebooka).
Jaka jeszcze?
Łatwe hasło jest łatwo zgadnąć. Łatwe hasło łatwo jest u kogoś podpatrzyć gdy je wpisuje i potem przejąć konto tej osoby do danego serwisu.
Jeśli masz jedno łatwe hasło i używasz go w większości serwisów, do których logujesz się w swoim życiu – w momencie gdy zostanie ono odgadnięte (lub złamane!) przez inną osobę – możesz utracić dostęp do swoich kont w mediach społecznościowych, do banku, do poczty elektronicznej itd.
Dobrze więc używać haseł trudnych, takich, które składają się z wielkich i małych liter, cyfr, znaków specjalnych i nie są słowami.
Po co komu moje dane?
Dane osobowe, loginy i hasła do swoich kont to jedne z najcenniejszych informacji, które posiadasz. Jestem testerką oprogramowania, więc na tak zadane pytanie w mojej głowie zazwyczaj pojawia się kilkanaście możliwych scenariuszy, zaczynających się od A co by było gdyby ktoś:
chciał Cię okraść i tylko czekał na okazję przejęcia Twoich danych (nawet jeśli masz 10 zł na koncie w banku)
chciał pozyskać Twoje dane, żeby je potem spieniężyć w inny sposób
wziął kredyt w banku, wykorzystując Twoje dane osobowe
uzyskał dostęp do Twojego konta na Twitterze /Facebooku i publikował nagie zdjęcia koleżanek z pracy w Twoim imieniu
Ostatnie przykłady z Twittera / Albicla (tu wstaw dowolną nazwę innej strony, na której zostali skompromitowani politycy) pokazują, że pozyskanie czyichś danych może narobić wiele szkody, może zostać wykorzystane do ośmieszenia lub napiętnowania kogoś, ale przede wszystkim w wielu takich sytuacjach pojawia się jako tłumaczenie słowo wytrych HACKER.
Ten zły Hacker
Kiedy słyszysz słowo „hacker” – najprawdopodobniej przychodzi Ci do głowy taki obraz:
Typ ubrany w bluzę z kapturem i ciemne okulary (niewidomy?), siedzi w piwnicy, kaptur na głowie (nie wiadomo po co, skoro siedzi w piwnicy), wokół porozrzucane pudełka po pizzy i puszki po energetykach, a na jago czarnym jak smoła ekranie ciągi zielonych cyfr (zazwyczaj kod sklepu w PHPie). Z resztą – wpiszcie sobie w wyszukiwarkę słowo „Haker” i zobaczcie co Wam zwróci.
Być może Was zaskoczę, ale hacker tak nie wygląda (a przynajmniej nie każdy). Przykład? Podobno najbardziej znany haker świata – a przynajmniej znany dlatego, że oficjalnie oskarżono go i skazano za hacking – Kevin Mitnick – obecnie wygląda jak całkiem wiarygodny sprzedawca lub CEO.
Hacker bezpieczeństwa to ktoś, kto bada metody łamania zabezpieczeń i wykorzystywania słabości systemu komputerowego lub sieci.
W zasadzie brzmi jak interesujący sposób spędzania czasu.
Problem pojawia się wtedy, gdy po złamaniu zabezpieczeń do danego systemu, posiadacz moich, Twoich, Waszych danych osobowych zechce się nimi podzielić z resztą świata (za drobną opłatą lub w zamian za uznanie „Łoooo staryyy ale akcja!”) czy uprzejmie przekaże właścicielowi danego serwisu, że jego zabezpieczenia są słabe i że może ogarnąłby się w życiu i coś z tym zrobił.
Nie, nie będę po raz kolejny pisała o serwisie Albicla – eksperci z branży bezpieczeństwa zrobili to już dużo lepiej (i wielokrotnie):
Chciałam zwrócić Twoją uwagę, że hackerem może być każdy, nie tylko typ w bluzie.
Osoby zajmujące się testowaniem bezpieczeństwa (zawodowo) nie mają złych intencji. Często mają dużo zabawy i chcą pomóc.
To przez swoje niedbalstwo i lenistwo możesz stać się celem osoby, która ma złe intencje i chce pozyskać Twoje dane w konkretnym celu (np. uzyskania korzyści majątkowej).
Czasami okazja czyni złodzieja
Jeszcze jedna historia na koniec.
W czasach przedpandemicznych (tak były takie), jechałam przez Wrocław zatłoczonym autobusem. Lato. Ścisk a’la sardynki w puszcze – zapach podobny.
Przede mną młoda dziewczyna. WTEM.
Dziewczyna wyciąga telefon i trzyma go w wyprostowanej ręce nad głową (inaczej się nie da, bo wspomniany wyżej ścisk). Odpala aplikację bankową (ekran widzi przynajmniej 10 osób, jeśli tylko spojrzy w górę – ja widzę wyraźnie), wpisuje pin do aplikacji (4 liczby, dość łatwo zapamiętać) i loguje się do swojego banku. Przelewa komuś pewną kwotę, po czym gasi ekran, nurkuje ręką w tłum i chowa telefon (do kieszeni?).
Nie, nie zalogowałam się potem na jej konto w tymże banku, ale czy nie zrobił tego ktoś inny? Tego nie wiem. Nie wyciągnęłam też jej telefonu z kieszeni (a tez mogłam! co jest ze mną nie tak?!).
No to co ja mam zrobić?
Nie wiem czy zagrożenie czyha wszędzie – Piotr Konieczny powiedziałby, że tak.
To, co możesz zrobić, aby chronić swoje dane i swoje pieniądze to przede wszystkim:
Nie odpalaj aplikacji bankowej w zatłoczonym autobusie.
Jeśli korzystasz z publicznej sieci wifi (np. w galerii handlowej, restauracji) – nie loguj się do serwisów społecznościowych ani banku. Nigdy nie wiesz kto zbiera dane z takiej sieci.
Często zmieniaj hasła do ważnych dla Ciebie serwisów.
Nigdy nie korzystaj z tego samego hasła w wielu miejscach.
Nigdy nie udostępniaj swoich haseł innym osobom.
Używaj managera haseł, a jeśli nie chcesz używać managera haseł to przynajmniej postaraj się, aby Twoje hasła były bardziej skomplikowane niż koteczek1234
Rób kopie zapasowe swoich danych.
Tam, gdzie jest to możliwe, stosuj uwierzytelnianie dwuetapowe.
Można też pójść w stronę ekstremum i, jak pewien mój znajomy, mieć osobny telefon (nie-smartfon), nie podłączony do internetu, służący jedynie do logowania się do banku – do odbierania bankowych haseł uwierzytelniających transakcje i logowanie.
Mam nadzieję, że od dzisiaj będziesz lepiej dbał_a o swoje bezpieczeństwo w sieci.
Dawno nie było sytuacji, kiedy po godzinie walczenia z płatnością dosłownie rzuciłam klawiaturą. IKEA tego dokonała.
Czapki z głów.
Jest to historia podobna do tych „jesteśmy wielką korporacją od 40 lat na rynku i wdrażamy Agile”. Tyle, że o sprzedaży. Online.
Po kolei.
IKEA, pomimo kreowania pro-ekologicznego wizerunku, jest to sklep, którego produkty są dyskusyjne etycznie – przykład greenwashingu i dążenia do zysków za wszelką cenę. Znane są przypadki wykorzystywania przez IKEA drewna pochodzącego z nielegalnej wycinki parków narodowych (m.in w Rumunii) oraz oszukiwanie w akcjach pro-ekologicznych, jak organizowana przez WWF godzina dla planety. Co zabawne, IKEA była wymieniana przez WWF jako uczestnik akcji i nawet istnieje URL prowadzący do strony informującej o tym fakcie, który już nie jest aktywny 🙂 Nieładnie.
IKEA oferuje jednak produkty, które czasami są potrzebne w domu, a nie ma ich nigdzie indziej.
W 2020 roku nie byłam w sklepie stacjonarnym IKEA. Kiedy zaczął się wiosenny lockdown – IKEA postanowiła wdrożyć w życie dawne plany i przyspieszyć rozwój sprzedaży online – nie tylko w zakresie mebli, ale pełnej oferty sklepu stacjonarnego. Chciałoby się powiedzieć – nareszcie.
Bądźmy szczerzy – sprzedaż online nie bardzo opłaca się tej sieci, bo najwięcej zarabia na drobiazgach, które klient wrzuca do koszyka zbliżając się do kasy – świeczki, wazony, talerze etc. W sklepie internetowym nie doświadczamy przygody zakupowej i „podglądania prawdziwych mieszkań”, więc istnieje ryzyko, że rozsądniej podejdziemy do wydatków. Jestem w stanie zrozumieć tak długie powstrzymywanie się przed sprzedażą na odległość i wysyłką produktów. To wymaga też obsługi sklepu internetowego, a więc zatrudnienia lub przeniesienia ludzi do nowego kanału sprzedaży, wymyślenia pakowania do wysyłki oraz przeorganizowania logistyki.
HOWEVER
W sytuacji zamkniętych sklepów, lock downu i braku możliwości wyjścia z domu przez potencjalnych klientów – sprzedaż przez telefon lub internet to jedyna możliwość sprzedaży.
IKEA wprowadziła zatem możliwość zakupów przez internet. Początkowo były to meble, po kilku miesiącach (prawie) pełny asortyment.
Do rozwiązania pozostały dwa problemy – sposób wysyłki / transportu oraz koszt obsługi pakowania i wysyłki.
SKLEP
Wygląda to trochę tak, jakby ktoś, kto nigdy nie widział sklepu online, postanowił wymyślić sprzedaż internetową.
Tak wygląda obecnie sklep IKEA:
Początkowo jednak w 8 przypadkach na 10 wejście do menu sklepu wyglądało tak:
Główne minusy sklepu internetowego: – Problemy z performance – Nieintuicyjne menu – Problemy z poprawnym działaniem w Chrome – Problemy z poprawną lokalizacją po kodzie pocztowym, która to funkcjonalność jest jedyną możliwością dokończenia procesu zakupowego – Koszmarna nawigacja
Problemy ze sklepem i możliwością zakupów – z punktu widzenia mnie – małego żuczka – były znaczne.
Najpierw, przy wdrażaniu nowej wersji, ktoś wyczyścił bazę/pomylił tabele/ tu wstaw dowolny problem jaki mógł mieć miejsce.
Objaw: dotychczasowe konta użytkowników przestały działać. W tym moje. Najzabawniejsze, że po ponownym założeniu konta miałam dostęp do historii zakupów. Magia.
Kiedy już udało mi się założyć konto – co jest niezbędne przy realizacji zamówienia w IKEA (mamy 2021 rok, przypominam, i wiele sklepów online nie zmusza użytkowników do zakładania kont przy składaniu zamówienia) – okazało się, że mój dom na końcu świata nie leży w obszarze dostawy IKEA. Nie żeby mogli mi oszczędzić przedzierania się przez sklep i poinformować o tym na początku. Wybornie!
I tu płynnie przechodzimy do kolejnego problemu, okresowo rozwiązywanego przez sieć:
TRANSPORT
Przy TAKIEJ skali sprzedaży, gabarytach produktów i chęci pozostawiania po sobie jak najmniejszego śladu węglowego – IKEA miała niełatwe zadanie.
Etap 1:
Tylko transport własny. Na tym etapie ja – naiwna – próbowałam coś kupić z dowozem.
IKEA postanowiła realizować transport przy użyciu „własnych” kurierów – i – nawet najmniejsze zamówienia – dowożone był transportem z lokalnego sklepu (być może się mylę – jeśli tak – poprawcie mnie). Taka procedura jest oczywiście kosztowna i tak, jeśli zamawiasz meble za 2 000 PLN – koszt 35 PLN za transport był do zaakceptowania – tak przy zamawianiu kilku pudełek czy świeczek – koszt transportu zatrważał.
Cena to nie wszystko, bo to, że nie byłeś w zasięgu dostawy okazywało się, dopiero przy finalizacji zamówienia. Aż tęsknię za Tesco, które w sklepie internetowym zaczynało Twoją przygodę z zakupami od „Sprawdź czy jesteś z zasięgu naszej dostawy” (nostalgia….)
I teraz:
Zasięg dostawy (nieprawidłowo nazwany kosztem) sprawdza pole „Kod pocztowy”, które jest tak złe, ALE TAK ZŁE, że aż boli.
Pod jeden kod pocztowy (który w realnym świecie zazwyczaj obejmuje wiele miejscowości w Polsce) podlinkowana była JEDNA miejscowość. W moim przypadku – pole to uparcie zwracało „Księgnice”.
A niech zwraca i Radom – byleby dowozili.
Otóż!
Nazwa jedynej słusznej miejscowości była populowana do adresu dostawy. I nawet jak BYŁEŚ W ZASIĘGU DOSTAWY nie mogłeś tej pre-definiowanej kodem pocztowym nazwy zmienić. Ergo – nie mogłeś zamówić do siebie do domu (jeśli przypadkowo nie mieszkasz w Księgnicach).
Wyborne.
Etap 2:
To już przeszłość. Usterka, która sprawiła, że rzuciłam klawiaturą została poprawiona – pole przestało zwracać nazwę miejscowości i uśmiecha się przyjaźnie po podaniu kodu pocztowego, pozwalając przejść dalej.
Sklepy IKEA zamknięto na dobre, rozporządzeniem Ministerstwa Magii, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, czyli w okresie największych utargów wszystkich handlowców i – tak czuję – IKEA postanowiła bardziej elastycznie podejść do kwestii dostawy.
Pojawiła się opcja Paczkomatów (Zamów i odbierz). Dość droga – bo ok. 12 PLN za przesyłkę – lub kuriera – w zależności (chyba) od wagi zakupionych rzeczy – 15- 35 PLN za przesyłkę. Akceptowalne, ale kosztowne – przy obecnych realiach wysyłkowych z rożnych sklepów (darmowa wysyłka, Paczkomaty i kurier w cenie ok. 11 PLN), ale nie płaczmy – przynajmniej znalazłam się w zasięgu dostawy.
I teraz sobie myślicie – „Ej, Typiaro, możesz zamawiać, czemu znowu marudzisz?”
Nie tak prędko.
Uskładawszy koszyk produktów, ochoczo przeszłam do finalizacji zamówienia.
O RETY nie była zalogowana.
Po zalogowaniu się koszyk został wyczyszczony.
W T F
Widziałam już takie rzeczy. Ale dołączam to do listy „najbardziej frustrujacych rzeczy w sklepach internetowych”.
Czynność powtórzyłam. Tym razem zalogowana.
Koszyk – transport – paczkomaty – płatność!
I co? I nie dało się zapłacić. Po dłuższej walce z materią – i rozmowie z chat botem – zostałam poinformowana, że strona nie działa poprawnie pod Chrome i powinnam składać zamówienie przy użyciu FireFoxa.
Tutaj już pojawiła się testerska złość i chęć doprowadzenia zakupu do końca. Przełączyłam się na Fire Foxa.
Cóż się okazało?
Że zawartość mojego zapisanego koszyka zniknęła, bo jednak konto nie przechowywało moich zapisanych produktów. Przeglądarka je utrzymywała przy życiu.
Nie wiem czy czujecie ten poziom frustracji.
Zabrałam się do przechodzenia przez dodawanie rzeczy do koszyka PO RAZ TRZECI. Na Fire Foxie.
I tak, udało się. Zamówiłam. Zapłaciłam. Zaklęłam.
Kiedy nastąpił drugi lockdown – zimowy – IKEA przedstawiła światu swoje nowe dziecko – aplikację mobilną. Postanowiłam ją przetestować.
APLIKACJA
Popatrz na poniższy obrazek i powiedz czego brakuje. Na logikę.
Nie ma menu.
To takie… innowacyjne (?)
Główne wady aplikacji mobilnej: – problemy z finalizacją zamówienia – niedostępne przyciski – brak możliwości autoryzacji karty IKEA Family – brak możliwości zalogowania na własne konto – brak „przyjaznej użytkownikowi” obsługi błędów („Err Not Found”) – lista zakupów nie jest trzymana w aplikacji i czyści się po odświeżeniu aplikacji – lista produktów jest niepełna w stosunku do sklepu przeglądarkowego – brak historii zakupów
Kiedy mój koszyk został wypełniony po brzegi – postanowiłam udać się do kasy, aby opłacić moje testowe zamówienie.
Okazało się, że jest to niemożliwe bez aktywnej karty Ikea Family (zgody marketingowe, te sprawy). Jakie szczęście, ze ktoś z mojej rodziny ma taką kartę – chciałam wprowadzić jej numer.
Nie z IKEA takie numery, Bruner – aplikacja nie akceptuje bowiem ISTNIEJĄCEJ karty. Trzeba wyrobić nową i ponownie wyrazić zgody marketingowe.
Pomyślałam – no trudno – bardzo zależy mi na zakupie – przebrnę przez ten formularz.
Kolejny screenshot poglądowy – które pola wyglądają na obowiązkowe do wypełnienia?
Wszystkie i żadne.
Otóż ten screen zablokował zakupy. Patrząc po komentarzach w Google Play – nie tylko moje.
Przycisk „Stwórz konto” – konieczny – przypominam – do sfinalizowania zakupów w aplikacji – był nieaktywny. BO TAK.
Jedyna opcją kupienia był powrót do sklepu online NA KOMPUTERZE – zamkniecie bannerów zachęcających do zainstalowania aplikacji, przebrnięcie przez zakupy jeszcze raz (bo przecież konto nie przechowuje produktów w koszyku) i voila!
Podobno po aktualizacji w styczniu 2021 – nie można zalogować się na własne konto. Znowu.
Złoty medal za trening cierpliwości użytkowników.
jako katalog i prezentacja wybranych produktów – sprawdza się to nieźle. Jest poręczne, można sobie odpalić kiedy się chce. Ale jako produkt służący do zakupów? No nie. Nie tędy droga. Macie doświadczenia z zakupami online w IKEA?
Rzeczy zajmują nam tyle czasu ile na nie przeznaczymy.
Rzeczywiście. Mój czas ostatnio wypełniała nowa praca i testowanie, a pisanie schowało się w kącie.
Od pewnego czasu testuję sklepy internetowe. Spełniłam marzenie Kingi – początkującej testerki – wyrwałam ją z korpo-wieży i zabrałam do prawdziwego wesołego miasteczka dla testerów.
korposzczur płakał jak czelendżował FB
Sklepy internetowe od zawsze były moją miłością – po części dlatego, że wyjątkowo rzadko – a w minionym roku wręcz sporadycznie robiłam zakupy stacjonarnie – a po części dlatego, że mieszkam na obrzeżach cywilizacji, więc kupowanie w ten sposób jest wygodniejsze.
Płacę przez internet, kupuję przez internet – jedna z niewielu analogowych rzeczy w moim życiu to książki (które także zamawiam przez internet).
Niektórzy twierdzą, że jednym z gorszych przekleństw jest powiedzieć komuś „oby spełniły Ci się wszelkie marzenia” – wedle zasady „Be careful what you wish for” („Uważaj czego sobie życzysz”). Miałam obawy przed podjęciem się testowania sklepów, wynikające głównie z potencjalnym obrzydzeniem sobie dużej części własnego poza-pracowego życia.
Po czasie stwierdzam, że to była dobra decyzja i jedyne co mi obrzydło, to nie związane z moją pracą sklepy, które niechcący odwiedzam, poszukując produktów lub usług w internecie. Sklepy, które z punktu widzenia użytkownika, są złe u podstawy: – nikt ich nigdy nie testował mobilnie – mają design z lat osiemdziesiątych – „krzyczą” bannerami i pop-upami (obawiam się, że nie mamy polskiego odpowiednika dla tego słowa) „Zapisz się do newslettera i zgarnij 5% zniżki„ Te ostatnie są najgorsze.
Na początek -> Jeśli prowadzisz / rozwijasz sklep internetowy – pamiętaj o zasadach Heurystyk Nielsena
Przydługawy wstęp miał Was sprowadzić do mojej subiektywnej listy ulubionych i najtragiczniejszych sklepów 2020 roku oraz kilku najciekawszych błędów znalezionych podczas zakupów. Pamietaj, że na bieżąco różne „ciekawostki” pojawiają się na Twitterze @KingaTest pod #neverstoptesting
Zaznaczam też że ten post nie jest sponsorowany. Nie jest też obiektywny, ponieważ moje zainteresowania zakupowe pokrywają jedynie wycinek polskiego rynku e-commerce, także lista obarczona jest dużym błędem poznawczym.
Chciałabym jednak, aby moja lista była jak najbardziej merytoryczna i pokazywała Ci, jeśli masz realny wpływ na to jak wygląda i funkcjonuje jakiś sklep internetowy, czego nie robić, a jakie rozwiązania są pożądane i sprawdzają się zarówno w przeglądarce na komputerze oraz w mniejszym oknie smartfona).
Z premedytacją w zestawieniu nie ma Allegro, bo jest to temat na osobny wpis.
Jednocześnie chciałabym zaznaczyć, że z roku na rok sklepów internetowych w Polsce przybywa, a ich jakość jest coraz lepsza. Poniższe przykłady odnoszą się do skrajności – zarówno dobrych jak i złych – zdecydowana większość sklepów w Polsce jest przyjazna użytkownikom, ma akceptowalny design, nie crashuje się, a od 2020 roku nawet znosi testy performance podczas Black Friday, za co wszystkim developerom, testerom i osobom pracującym przy tych produktach należą się wielkie brawa.
AHA! Jeszcze jedno – jako tester oprogramowania rozumiem odwieczny dylemat i próbę zachowania balansu pomiędzy budżetem właściciela sklepu – a oczekiwaniami konsumentów w stosunku do działania i wyglądu strony www. Nie można mieć wszystkiego. Zawsze jednak można dążyć do lepszej jakości i taki jest główny cel tego wpisu.
CIEKAWE BŁĘDY
Frontend mobilnie – dzieła zebrane
Jak już wspomniałam wyżej, wiele sklepów nie jest testowanych mobilnie. To ciekawe, bo udział w rynku urządzeń mobilnych, a co za tym idzie zakupów dokonywanych za pośrednictwem przeglądarek smartfonowych, (także w Polsce) jest większy niż udział urządzeń desktopowych. Dane pochodzą stąd.
Pozwolę sobie, trochę na wyrost, na wyciągnięcie wniosku, że właściciele sklepów internetowych świadomie lub mniej świadomie pozbywają się wielu klientów, ponieważ nie uznają za ważne przedstawienia swojej oferty w akceptowalny na smartfonie.
Zazwyczaj są to błędy „jedynie” w warstwie interfejsu użytkownika.
Nie chodzi o to, że sklep wygląda „brzydko” – to jest akurat odczucie subiektywne. Pozornie nieistotne błędy UI sprawiają, że niektórych produktów nie można dodać do koszyka, nie da się wyszukać pożądanych przedmiotów, ponieważ search jest zbyt mały, aby go użyć, a w rezultacie potencjalna sprzedaż nie dochodzi do skutku.
Wpływa to również na ogólne odczucie kupującego na temat sprzedawcy i sklepu – i zamiast miłych skojarzeń z profesjonalizmem i estetyką – używanie sklepu będzie budziło skojarzenia z drogą przez mękę.
W rezultacie – klient będzie mniej chętnie wracał do sklepu i nie będzie polecał go swoim znajomym.
Czasami błędy wizualne są „zabawne” i możliwe do zaakceptowania:
Twórcy sklepu Mango domyślili się, że sprzedaż mobilna jest istotna, po prostu nie wzięli pod uwagę wszystkich rozdzielczości ekranu – być może według zasady – jest to zbyt ekskluzywny sklep dla posiadaczy tanich smartfonów z małym wyświetlaczem.
Na moim bieda-smartfonie kategorie wchodzą sobie na głowę. Ten błąd występuje odkąd pamiętam, nawet raz to zgłaszałam do Mango, ale raczej nikt się nie przejął. Działa. Następny!
Smyk ma wzloty i upadki. Niby sklep wyświetla się poprawnie, ale jak przychodzi czas promocji/wyprzedaży/blakfrajdejów/ (tu wstaw dowolne święto zakupowe) – nazwy kategorii ładują się… „warstwowo” 😀 To chyba najlepsze określenie. Najpierw dostajemy coś takiego:
Po czym ładuje się już poprawnie ostylowana strona. Zdarza się najlepszym.
W niektórych przypadkach sklep w wersji mobilnej jest nieużywalny:
Przykład ze strony mobilnej Hebe, na której przycisk „porozmawiaj z konsultantem„, którego nie da się wyłączyć zasłania przycisk „Dodaj do koszyka„.
I – możecie mi uwierzyć – jest to nie do ominięcia. Taki… ficzer.
Konsument w tym przypadku nie musi stawać przed odwiecznym wyborem – mieć czy być. Zdecydowano za niego, że przeprowadzi kulturalną rozmowę z chat-botem, a nie będzie trwonił swój majątek na kosmetyki.
Pochwalam. „Najgorszość” – sklep – który zatrzymał się na etapie Nokii 6310 i nawet nie próbuje dotrzeć do użytkowników smartfonów:
aros.pl
Lubię aros.pl za bogatą ofertę i dobre ceny, ale nie da się tego sklepu używać na telefonie. Nie zawsze chce mi się kombinować i włączać komputer, żeby coś kupić, więc korzystam z konkurencji. Mea culpa!
Niniejszym przejdźmy do mojej subiektywnej klasyfikacji najlepszych i najbardziej irytujących sklepów w 2020 roku:
Chapeau bas dla twórców tej aplikacji. Używam jej już ponad rok i ani razu nie pokazała mi środkowego palca w postaci 500 czy 400. Jest przejrzysta, intuicyjna i przemyślana. Widać, że ktoś najpierw zastanowił się nad potrzebą, zaprojektował drogi, którymi klient porusza się po aplikacji, a potem to oprogramował.
W większości stron mobilnych i aplikacji zakupowych dwa pierwsze kroki są pomijane na rzecz nachalnego wypychania nadwyżek magazynowych i „promocji”. Według opinii ze sklepu Google, w 2018 roku – kiedy aplikacja powstawała – zaliczyła wiele wpadek – ale czy w roku Cyberpunka „wpadki” mogą jeszcze robić wrażenie? Dziś jest to zupełnie inny produkt niż w 2018.
Główne zalety:
+ Bezpośredni link do Historii zamówień z głównego ekranu + Możliwość dodania produktów do koszyka z każdej podstrony (w tym także z gazetek promocyjnych) – szczerze – pierwszy raz widziałam taki ficzer i jestem oczarowana + Duże przyciski i łatwa nawigacja + Dostęp do Mojego Profilu z głównego ekranu aplikacji + Bezczelna, ale sprzedażowo genialna funkcjonalność:”Sprawdź czy Ci się nie kończy” – aplikacja prezentuje na ekranie głównym kilka produktów kupionych poprzednio
Wady: – Dużo bardziej intuicyjna jako aplikacja do zakupów online – mniej użyteczna podczas zakupów w sklepie (dostęp do Karty Rossmann) – Konieczność naciśnięcia przycisku „Przelicz” podczas zmiany ilości produktów w koszyku – koszyk nie odświeża się automatycznie (szczerze nienawidzę takiego rozwiązania)
Nie jest to może sklep pełen „fajerwerków”, ale jest użyteczny, prosty w obsłudze, ładnie zaprojektowany i przyjemnie prowadzący przez proces zakupowy.
Główne zalety: – Piękny (i działający!) slider w tle menu bocznego (Oooooooooh) – Dwa niezależne menu – każde z inną funkcją – i nie pokrywającymi się linkami – Dobry, wygodny search – zarówno w wersji desktopowej jak i mobilnej – Estetyczna prezentacja produktów i białe tło – Intuicyjna nawigacja – Elegancko – nie nachalnie – podkreślone promowane produkty (Hit świąt) – Łatwy do znalezienia kontakt ze sklepem oraz warunki dostawy
W 8 przypadkach na 10 wejście do menu sklepu wygląda tak:
Linki ładują się bardzo długo, do menu zostały też „wepchnięte” obrazki, które mają tendencję do nie wyświetlania się. Jak na wizytówkę sklepu – nie zachęca do dalszego eksplorowania zawartości (chyba, że w poszukiwaniu błędów).
Główne wady sklepu internetowego: – Problemy z performance – Nieintuicyjne menu – Problemy z poprawnym działaniem w Chrome – Problemy z poprawną lokalizacją po kodzie pocztowym, która to funkcjonalność jest jedyną możliwością dokończenia procesu zakupowego – Koszmarna nawigacja
Główne wady aplikacji mobilnej: – problemy z finalizacją zamówienia – niedostępne przyciski – brak możliwości autoryzacji karty IKEA Family – brak możliwości zalogowania na własne konto – brak „przyjaznej użytkownikowi” obsługi błędów („Err Not Found”) – lista zakupów nie jest trzymana w aplikacji i czyści się po odświeżeniu aplikacji – lista produktów jest niepełna w stosunku do sklepu przeglądarkowego – brak historii zakupów
No i ponad wszystko – próba rozwiązania problemów czy to z aplikacją czy ze sklepem przeglądarkowym prowadzi do rozmowy z chat-botem, która jest daleka od „pomocy”.
Od lat ten sklep jest dla mnie przykładem graficznej masakry i, co zaskakujące, od lat nikt go nie poprawił. Srebrny medal za konsekwencję.
Jak się nie składał – tak się nie składa. Jak nie działały linki – tak nie działają linki. A tak na poważnie, jest to apteka internetowa. Apteka – przynajmniej w założeniu – to miejsce, z którego korzystają osoby chore lub starsze. Podstawą w zaprojektowaniu takiego sklepu powinny być poniższe zasady dostępności: – duże przyciski – przestrzeń i łatwa nawigacja – intuicyjne wyszukiwanie
– Duża ilość natrętnych bannerów, odnośników i innych elementów zasłaniających ekran. Prawie nie widać spod nich zawartości strony.
Być może dlatego Sephora tak nachalnie próbuje zmusić użytkowników urządzeń mobilnych do zainstalowania aplikacji. Moje przygody z crashującą się aplikacją Sephory opisywałam już dawno temu, więc wydaje mi się, że jest to działanie dyskusyjne, jeśli chodzi o zwiększenie sprzedaży.
– Powtarzanie tej samej informacji i kierowanie na jedną podstronę z (sic!) trzech miejsc na stronie głównej. Czemu nie z 5? 6?
Nie to jest oczywiście najbardziej irytujące w korzystaniu ze sklepu Sephory.
Co? Co? Zapytacie. Już spieszę z odpowiedzią.
– Sklep nie pokazuje aktualnych stanów magazynowych przy prezentowaniu listy produktów. Co to oznacza? Z pozoru wszystkie produkty są dostępne w sprzedaży, dopiero po wejściu w detale produktu okazuje się, że dany produkt jest niedostępny i nie można go dodać do koszyka. Jest to według mnie druga najbardziej frustrująca rzecz w zakupach online – marnuje mój czas i sprawia, że nie mam zaufania do oferty prezentowanej przez sklep.
Dobra praktyka: wiele sklepów, jeśli jakiegoś towaru nie ma – wyszarza jego zdjęcie lub daje napis „Towar niedostępny” – ewentualnie nie pokazuje go na liście.
wikimedia commons
A jakie są Twoje ulubione sklepy? Chętnie skorzystam z poleceń 🙂
Nie będzie to wpis o pandemii, choć z nią jest związany, ani o samopoczuciu uczniów i rodziców, bo ono jest bardzo subiektywne, ale bazując na treści tego bloga – będzie o technologii.
Konkretnie – o technologii, która rodzi frustrację.
Przyczyna
Jesteśmy w rzeczywistości, w której na dzień dzisiejszy – 25.10.2020 roku – mamy w Polsce 253 688 osoby, u których testy potwierdziły koronawirusa oraz 61% zajętych respiratorów.
Na podstawie tych danych rząd podjął decyzję, że od jura większość dzieciaków w wieku szkolnym (przypadkowo tych, których rodzice nie kwalifikują się do pobierania zasiłków) rozpocznie naukę w trybie zdalnym.
Przez okres dwóch tygodni.
Ci, którzy mają dzieci w wieku szkolnym pamiętają, że ostatni dwutygodniowy okres nauki zdalnej trwał ponad 3 miesiące, nie wykluczone więc, że czeka nas podobna sytuacja.
Wytyczne
W tym kraju nie ma spójnego systemu, ba, nie ma nawet spójnych wytycznych dotyczących zasad nauki zdalnej.
Co więcej, w każdym województwie, a nawet gminie, szkoły mogą dowolnie wybierać z jakiego dziennika elektronicznego, a obecnie – z jakich narzędzi do komunikacji i zdalnej nauki będą korzystać.
Konkurencja jest dobra, mówili.
Tak. Konkurencja jest świetnym wynalazkiem kapitalistycznego rynku. Potencjalnie, wiadomo jakie jest zapotrzebowanie:
Podczas zdalnej lekcji, dzieci powinny mieć możliwość wysłuchania nauczyciela i, ewentualnie obejrzenia prezentacji lub zapisków na tablicy. Dodatkowo dobrze by było, gdyby mogły zdawać pytania, żeby nauczyciel wiedział czy wszyscy uczestniczą w lekcji i, ewentualnie odpowiedział na pytania.
Cudownie byłoby, gdyby jeszcze dzieci mogły wysłać nauczycielowi pracę pisemną, nie koniecznie na maila, ale korzystając z jakiegoś sprytnego folderu, dedykowanego dla klasy.
Aha, i żeby to wszystko było bezpieczne, izolowane i żeby każde dziecko oraz każdy nauczyciel czuł się komfortowo, korzystając z tego narzędzia.
Brzmi jak Teams? Zoom? Google Class? PUDŁO!
O co Ci chodzi?
Większość z Was, czytających ten artykuł, w jakimś stopniu jest związanych ze światem IT, a przynamniej miało do czynienia z oprogramowaniem typu: komunikator, chat, videokonferencja, współdzielony folder, email.
Zaryzykuję stwierdzenie, że duża część dyrektorów szkół oraz nauczycieli naszych dzieci, o videokonferencjach, webinarach lub emailu usłyszała w marcu. Przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie.
Rozumiem, nie każdy musi być fanem nowych technologii. W XXI wieku. Nie każdy nauczyciel musi posiadać komputer. Ale, $%^#^%#^$#^, szkoły nie są samotnymi wyspami, funkcjonują w społeczeństwie i byłoby świetnie, jak by chciały z tej wiedzy korzystać. Tak jednak nie jest.
Zamówienia publiczne
I znów, tutaj mogłabym postawić kropkę, a każdy z Was dopisałby własną historię…
„Zamówienia publiczne” brzmi jak dużo przepalonych pieniędzy. Trochę jak ZUS, eWuś, podatki.gov itd. Przykładów znakomitego oprogramowania, sprawiającego, że nasze życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej, możnaby mnożyć.
Co się dzieje, kiedy Ministerstwo Magii wymyśla nowe rozporządzenie – np. „od września każda szkoła musi korzystać z dziennika elektronicznego i teraz wszyscy będziemy tacy super w kosmos technologiczni” ?
Szkoła, w osobie Pani Dyrektor, wpada w panikę. Właśnie, oprócz standardowych problemów – braku pieniędzy na papier toaletowy, mydło i podwyżki dla nauczycieli, dołożono jej kolejne… wyzwanie (moje ulubione korpo-słowo) – ma zaopatrzyć uczniów i rodziców w dziennik elektroniczny.
Ma na to – dajmy na to – dwa miesiące – kiedy to system ma zamówić, wdrożyć i zacząć żyć w kosmosie technologicznym. Pełen komfort.
Oczywiście, Ministerstwo – nie wybrało żadnego oprogramowania, nie dało wytycznych – wydało natomiast zalecenie i, co ważne, obiecało na ten cel środki pieniężne.
Aktualnie Pani Dyrektor nie ma nawet pół monitora więcej niż to, czym dysponuje Pani Grażynka w sekretariacie i klasy 4-8 w sali do informatyki ALE jako, że nikt nie dał jej wyboru – musi mieć dziennik elektroniczny i wszystkich nauczycieli przeszkolonych do korzystania z niego.
Wyzwanie – to wyzwanie – należy mu sprostać. Nie takie rzeczy polska szkoła widziała.
Skutek
Do szkoły przyjeżdża, niczym rycerz na białym koniu, niczym Winkelried polskiej edukacji – Pan Józef. Pan Józef ma firmę X, która przypadkowo stworzyła już oprogramowanie, którego tak desperacko potrzebuje Pani Dyrektor.
Oprogramowanie nie do końca działa, nie do końca ktokolwiek je testował, ale można na nim zarobić. Pan Józef opakowuje więc ten … pozostawiający wiele do życzenia produkt myśli informatycznej, w błyszczący papier marketingu, dokleja na ulotce zdjęcia uśmiechniętych dzieci, dodaje u dołu logo Ministerstwa i zawiązuje na całości okazałą kokardę w postaci „Skorzystaj z dotacji”.
No grzech nie skorzystać.
Pani Dyrektor, z wdzięcznością, że ktoś zdjął ciężar decyzji z jej barków, oprogramowanie aprobuje, a rodzice kończą z Librusem, Lekcją+, Manticą i innymi potworkami, które powstały na Windowsie 95 i działają tylko na wybranym zestawie dwóch lub trzech desktopowych przeglądarek.
Od teraz Pani Grażynka w sekretariacie musi mierzyć się nie tylko ze standardowymi zadaniami, a;e także z falą sfrustrowanych nauczycieli i rodziców, z których każdy ma inny problem z oprogramowaniem od firmy X.
Pan Józef jednak swoje zainkasował, Ministerstwo może się chwalić, że jest super w kosmos technologiczne („a mówili, niedowiarki, że się nie da”), a Pani Dyrektor po prostu zaczyna chudnąć i więcej palić.
Zdalna edukacja cała na biało
Dopłynęłam do sedna w tym dość długawym poście.
Dzienniki elektroniczne były przedsmakiem technologicznych wyzwań.
Od jutra ja będę się mierzyć, jako rodzic (i support – jak tak patrzę na to technologiczne cudo) czegoś o nazwie https://campus.documaster.pl/
Tu powinnam zrobić mema oczekiwania vs rzeczywistość:
I, o ile jestem sobie w stanie wyobrazić, jak do tego doszło, to czy nie prościej byłoby skorzystać z Teamsów?
Dzieciaki nie musiałyby korzystać z laptopów w celu uczestniczenia w zdalnej lekcji, (wspomniane wyżej cudo działa tylko na najnowszej wersji Chrome i Firefoxa), wystarczyłby smartphone z kamerką i jakikolwiek PCet do napisania zadania domowego. Nie trzeba byłoby się zastanawiać czy to wogóle zadziała, bo Teamsy z reguły działają – przynajmniej kilka większych firm tak twierdzi.
Podobno nauczyciele informatyki mają zajmować się w szkołach „takimi rzeczami”. Ci sami, którzy uczą dzieci rysowania w Paincie.
DLACZEGO?
Nauczanie zdalne jest wspaniałą okazją do pokazania dzieciom możliwości technologicznych, do komunikacji, do nowoczesnego przekazywania wiedzy.
Pytam się więc Was, drodzy czytelnicy, dlaczego tak jest? Co możemy zrobić? Jak to zmienić? Macie tak jak ja?
Zostałam ostatnio poproszona o pomoc w wyborze kursu programowania dla dzieci.
W moich szkolnych czasach (datujemy je C14) programowanie było pojęciem równie abstrakcyjnym jak telefon komórkowy.
Kilka (naście) lat później, choć dla mojej babci programista i programator to nadal określenia zamienne, rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Na rynku znaleźć można dużo ofert, które proponują naukę programowania dzieciom i młodzieży. Czy warto z takiej oferty skorzystać? Czy ma to sens? A jeśli tak to kiedy zacząć?
Postanowiłam zgłębić temat i poszukać trafnych odpowiedzi.
Komputer
Pandemia koronawirusa uświadomiła nam, że technologia jest obecna w naszym życiu w większym stopniu niż do tej pory przypuszczaliśmy. Okazało się, że istotne sprawy urzędowe, część opieki zdrowotnej, zakupy i porady specjalistów jesteśmy w stanie załatwić przez internet lub telefon.
Co więcej, nie tylko dorośli, lecz także dzieci, odbyły przyspieszony kurs informatyki, znacząco wykraczający program szkoły podstawowej. To smutne, ale w 2020 dzieciaki w publicznych szkołach w Polsce nadal uczą się rysowania w Paincie i zapisywania plików na pulpicie.
Ktoś może powiedzieć, że przecież dzieci spędzają większość czasu przed komputerem lub ekranem smartfona, więc świetnie znają się na technologii i zapewne w przyszłości czeka ich kariera w IT.
I tak i nie . Nie każdy ma predyspozycje – i chce – zostać testerem gier komputerowych. Od samego grania na komputerze, mózg nie nasiąka magią programowania i nie czyni z człowieka (młodszego lub starszego) – programisty. Ale przyznacie, że to ciekawa koncepcja!
Granie może powodować wyrabianie koordynacji ruchowej i tworzenie nowych połączeń w mózgu, ale cechy te bardziej posłużą w przyszłości chirurgowi naczyniowemu niż programiście (no offence).
Jednakże wiele osób, do tej pory nie interesujących się tematem programowania czy szeroko pojętej technologii, dzięki pandemii odkryło, że komputer może służyć dzieciom nie tylko do grania, ale może być początkiem świetnej przygody z programowaniem i uczeniem się nowych rzeczy, o których, bądźmy szczerzy, większość rodziców nie ma pojęcia.
Nie uważam, że od razu powinniśmy zakładać, że po kursie w szkole programowania, Jaś czy Małgosia zostaną w przyszłości programistami jezyka, który za 10 lat będzie na topie (no nadal może być COBOL :D). Nauka tej umiejętności powinna służyć rozwojowi dziecka tak samo jak lepienie z gliny czy balet. „Nauka przez zabawę”, jak reklamuje ją wiele szkół nadal jest nauką i być może akurat Twojemu egzemplarzowi dziecka nie przypadnie do gustu.
Kiedy zacząć?
Tak naprawdę to zależy od czego chcemy zacząć. Nauka programowania dla dzieci to nie koniecznie pisanie kodu, ale często zabawa planszami w aplikacji, samodzielnie złożonymi robotami czy wymyślanie trasy dla ozobotów. Możliwości jest wiele i swoją przygodę z programowaniem są w stanie zacząć już sześciolatki.
Dla starszych dzieci – dwunasto – czternastolatków – szkoły programowania oferują już naukę konkretnego języka np. Pythona. Także posyłacie dziecko na kurs, a potem na wakacje od razu na płatne praktyki do korporacji. 😉
W dobie pandemii, wiele szkół oferuje naukę zdalną i kursy online, bez konieczności przychodzenia na zajęcia. Czy taka forma się sprawdza? Nie wiem, ale pewnie warto spróbować i ocenić samemu.
Co jest potrzebne do nauki programowania? Głowa, wiedza krok po kroku i komputer, ale przede wszystkim CHĘĆ. Tego nie załatwi za nas, czy za dziecko żaden kurs.
Od razu zaznaczam, że artykuł ten nie jest sponsorowany przez żaden z wymienionych podmiotów (to jest skandal), opieram się na własnych doświadczeniach i Waszych poleceniach z Twittera.
Kurs stacjonarny – ile?
Ważna rzecz – kurs programowania – tak jak każdy inny kurs (a może bardziej niż inny kurs, bo temat jest modny i nośny) – KOSZTUJE. Cena takiego kursu to ok. 800 – 1000 PLN za semestr. Nie każdego na to stać, ale nie trzeba się załamywać – dla chcącego nic trudnego.
Programista Junior
Jeśli nie wiesz od czego zacząć, zacznij od oswajania się. Świetną metodą jest czytanie gazet dedykowanych konkretnej umiejętności. Mamy polską gazetę dla początkujących programistów – juniorów – do kupienia w Empiku.
Jak to ładnie napisał Informatyk Zakładowy:
Ozoboty i Lego
Ciekawą „domową” propozycją zrozumienia koncepcji programowania jest ozobot. Ta zabawka nadaje się już dla przedszkolaków . Ozobot to mały robocik, który porusza się po trasie ułożonej z puzzli, zmienia kolory i wykonuje wcześniej zdefiniowane polecenia. Dla młodszych dzieci – układanka – dla starszych – aplikacja, w której ozobotowi można napisać co ma zrobić używając zdefiniowanych poleceń. Brzmi dziwnie znajomo do nauki programowania.
Do ozobotów są różne ćwiczenia w internecie i filmiki. Ozobot nie jest tani, ale jest to inwestycja jednorazowa. Koty za nimi szaleją. Polecam!
Jeśli Wasz budżet jest nieograniczony – to oczywiście można spróbować LEGO Mindstorms i poszaleć z robotami i ich programowaniem na całego. Finansowo także. Prawda jest taka, że „mindstormsy” są super i rzeczywiście pozwalają jednocześnie bawić się i uczyć. I niestety też wydawać…. I wydawać… 😀
A Wy – koledzy i koleżanki po fachu – uczycie swoje dzieci programowania?
Niedawno pisałam o niebezpieczeństwach wynikających z udostępniania swoich zdjęć lub zdjęć swoich dzieci w internecie. Okazuje się jednak, że nie każdy ma świadomość, że zdjęcia, które umieszcza na Facebooku lub w innych mediach społecznościowych są ogólnodostępne, a tym samym możliwe do skopiowania/ wykorzystania przez dużo szersze grono osób niż tylko grono znajomych. Co więcej, często nie zastanawiamy się nad tym jakie dane są publicznie widoczne na Facebookowym profilu.
Jakie to ma znaczenie?
Ukrywając swoje zdjęcia oraz treści, które publikujemy i ograniczając ich zasięg tylko do grona znajomych – chronimy własną prywatność.
Profile Facebookowe często pełne są zdjęć z wakacji, z wydarzeń prywatnych, uroczystości rodzinnych. Nie ma w tym nic złego – do tego służą media społecznościowe.
Co jednak w sytuacji gdy szukasz pracy? Obecnie pracodawcy / rekruterzy wyszukują w internecie informacji o potencjalnych pracownikach. Czy chciałbyś, żeby Twoje wesołe zdjęcia z wakacji lub obrazki „po piątym toaście” z wesela kuzynki były tematem żartów w nowym miejscu pracy lub osią rozmowy rekrutacyjnej? Tutaj zdecydowanie sprawdza się zasada „Jak Cię widzą tak Cię piszą”.
Zdarza się też, że poszukując informacji o danym przedsiębiorcy (salon kosmetyczny, fryzjer, sprzedawca etc.), lekarzu, nauczycielu, natrafiamy na szereg jego prywatnych zdjęć podpowiedzianych uczynnie przez Google. Dlaczego? Ponieważ były publicznie dostępne na jego profilu na Facebooku, Naszej Klasie, Twitterze i zostały automatycznie powiązane z imieniem i nazwiskiem danej osoby. Może to być zabawne, ale świadczy o dużym braku społecznej świadomości jak działają serwisy społecznościowe i dlaczego należy z rozwagą publikować w nich treści.
Co raz trafi do internetu – zazwyczaj już tam zostanie.
Jak sprawdzić, jak widzą mój profil osoby, które nie są moimi znajomymi na Facebooku?
Po pierwsze pamietaj, że każdy może zobaczyć Twoje informacje publiczne na Facebooku, w tym imię i nazwisko, zdjęcie profilowe, zdjęcie w tle, płeć, nazwę użytkownika, identyfikator użytkownika (numer konta) i sieci. Nie da się tego zmienić i wyraziłeś na to zgodę, zakładając konto w tym serwisie.
Możesz sprawdzić, jak osoby, które nie są Twoimi znajomymi na Facebooku, widzą Twój profil.
Kliknij zdjęcie profilowe w prawym górnym rogu.
Kliknij pod swoim imieniem i nazwiskiem.
Dodatkowo, posty i zdjęcia, które ukryjesz na swojej osi czasu, mogą wciąż być widoczne dla odbiorców, którym zostały udostępnione, w innych miejscach Facebooka, takich jak aktualności i wyszukiwarka.
Nie zapominaj, że informacje Publiczne:
mogą zostać powiązane z Tobą nawet poza Facebookiem;
mogą zostać wyświetlone w wynikach wyszukiwania na Facebooku lub w ogólnodostępnej wyszukiwarce;
mogą być dostępne w grach zintegrowanych z Facebookiem, aplikacjach i witrynach używanych przez Ciebie i Twoich znajomych;
Facebook
Kto jest moim znajomym?
W każdym systemie bezpieczeństwa najsłabszym ogniwem jest człowiek. Niektórzy na Facebooku mają po kilkuset znajomych, więc warto zacząć od przejrzenia, kto znajduje się na tej liście.
Większość osób natrafia na niespodzianki. Być może ktoś, z kim zamieniłeś kilka słów dwa lata temu nie powinien być Twoim znajomym na Facebooku?
Musisz być świadomy, że nawet najlepsze ustawienia prywatności nie pomogą, jeśli zaprasz do swojej prywatnej strefy osoby, które potencjalnie mogą użyć Twoich zdjęć lub informacji o Tobie w sposób, którego byś nie chciał.
Jak edytować ustawienia prywatności zdjęć na Facebooku?
Niektóre zdjęcia, jak aktualne zdjęcie profilowe i zdjęcie w tle strony, są zawsze publiczne.
Aby edytować ustawienia prywatności pozostałych zdjęć:
Kliknij zdjęcie profilowe w prawym górnym rogu Facebooka.
Kliknij kolejno Zdjęcia > Twoje zdjęcia.
Kliknij zdjęcie, w przypadku którego chcesz zmienić ustawienia prywatności.
Kliknij w prawej części ekranu.
Kliknij Edytuj grupę odbiorców posta obok swojego imienia i nazwiska u góry.
Wybierz grupę odbiorców, którym chcesz udostępnić zdjęcie.
W większości przypadków, jeśli zdjęcie zostało udostępnione w ramach albumu, konieczne będzie zmienienie ustawień prywatności danego albumu.
Możesz edytować tylko ustawienia prywatności pojedynczych zdjęć w określonych albumach, takich jak Zdjęcia profilowe i Zdjęcia w tle.
Jak zmienić profil na Facebooku na prywatny i tylko dla znajomych?
To rzeczywiście ułatwiłoby życie. Nie trzeba zastanawiać się nad ustawieniami prywatności dla poszczególnych postów czy zdjęć. Można to ustawić globalnie.
Aby ustawić swój profil na Facebook jako prywatny i tylko dla znajomych, należy zmienić ustawienia prywatności poszczególnych elementów. W ten sposób można też zablokować konto na FB dla nieznajomych.
W prawym górnym rogu strony – przejdź do ustawień prywatności:
Zostaniesz przekierowany do ustawień prywatności dla swojego konta.
Nie bój się sprawdzać i edytować każdej opcji. Każde ustawienie można przywrócić do poprzedniego stanu.
W menu po lewej stronie kliknij sekcję, którą chcesz zmienić.
Ustaw kursor na informacjach, które chcesz edytować
Po prawej stronie sekcji kliknij Edytuj.
Użyj ikony wyboru odbiorców, aby wybrać osoby, którym chcesz udostępnić tę informację
Kliknij opcję Zapisz zmiany
Co jeszcze możesz zrobić?
Możesz wybrać, kto może Cię oznaczyć w postach i kto może publikować na Twojej osi czasu. Ustawienia te są w tym oknie, ale także mają osobną zakładkę po lewej stronie menu.
Możesz też zabronić Facebookowi podawania linku do Twojego profilu – np. przez wyszukiwarkę Google. To ograniczy dostęp do Twoich treści osobom postronnym.
Poradziłeś sobie ze wszystkim? Brawo!
Możesz takie ćwiczenie przeprowadzać raz na jakiś czas – rewidować ilość znajomych, przeglądać treści, które opublikowałeś, a które może nie są już aktualne, a może któregoś dnia, tak jak ja – dojdziesz do wniosku, że Facebook nie jest Ci do niczego potrzebny i tylko zjada Twój cenny czas.
To pytanie pojawiło się na rozmowie rekrutacyjnej jednego z moich znajomych.
Odpowiedź może się bardzo różnić w zależności od aplikacji i projektu.
Z 7 zasad testowania wiemy, że przetestowanie wszystkiego nie jest możliwe (nie dajcie się zwieść memom 😀 ), chyba, że mamy do czynienia z bardzo prostym systemem lub funkcjonalnością. W praktyce jednak, zamiast podejmować próbę testowania gruntownego, należy odpowiednio ukierunkować wysiłki związane z testowaniem na zastosowanie analizy ryzyka, technik testowania i priorytetyzacji.
Michael Bolton kilka dni temu napisał na Linkedin, że:
As testers, it’s our job to ask “What could possibly go wrong?” and then to perform experiments to show that it can happen. It’s not really our job to show that “it works on my machine”; any programmer worth her salt has already seen the product working.
To od nas – testerów – zależy – czy wymyślimy na wszystkie możliwe kombinacje problemów, z którymi będzie mierzył się końcowy użytkownik, korzystając z aplikacji.
I to właśnie robimy – myślimy o jakości, staramy się zepsuć jak najwięcej, zanim oprogramowanie wyjdzie z naszej strefy komfortu – środowiska deweloperskiego. Testujemy, próbujemy i tworzymy nowe przypadki testowe lub badamy obszary ryzyka.
Co jednak w sytuacji, gdy oprócz złożonego systemu, tester jest też bardzo ograniczony czasem przeznaczonym na testy, a funkcjonalność, która podlega testom jest krytyczna lub niezwykle istotna z perspektywy całego systemu?
1 – Nie masz Zmieniacza Czasu
Niewielu z nas ma Kamień Czasu niczym Dr. Strange. Niewykluczone, że tylko on go miał. W związku z tym, jeśli słyszysz zdanie „ta funkcjonalność jest krytyczna – macie 3 godziny na testy” – to zazwyczaj znaczy, że masz 3 godziny na testy i tego czasu nie da się rozciągnąć.
Policz ile osób jest w Twoim zespole. Podzielcie się. Zaplanujcie pracę i do dzieła!
Tylko Ty – testerze – znasz swój system i Ty możesz ocenić co w danej sytuacji jest najbardziej krytyczne.
2 – SKUP SIĘ
W codziennej pracy rozprasza nas wiele czynników – maile, sprawy nie związane z projektem, prywatne problemy, smartfon. Jeśli znajdujesz się w sytuacji ograniczonego czasu i wysokiego ryzyka – Twoja uwaga musi być skupiona.
Minuta trwa wieczność, jeśli jesteś skoncentrowany na TERAZ.
3 – priorytety
Określ priorytety obszarów oprogramowania, które mają największy wpływ na użytkowników. Co będziesz testował i dlaczego akurat TO jest ważne z punktu widzenia Twojej aplikacji?
Co się stanie jeśli tego nie przetestujesz?
Jaki będzie wpływ błędów z tego obszaru na użytkownika?
Oczywiście nie mam na myśli 3-godzinnego planowania – raczej podział zadań w czasie.
5 – Rejestruj wyniki
Zapisuj co robisz – tak jak w testowaniu eksploracyjnym. Notuj pytania, wątpliwości, błędy i ich krytyczność, możliwe nieścisłości z dokumentacją. Rejestruj defekty w narzędziu, którego używa Twój zespół (Jira, Bugzilla, HPALM etc.).
6 – Ustal priorytety usterek na podstawie ich wagi
W sytuacji, gdy czasu na testowanie i naprawę defektów jest niewiele, bardzo istotne jest określenie które ze znalezionych błędów są krytyczne dla działania aplikacji, a które można rozwiązać później.
Warto zacząć od tzw. low hanging fruits, czyli ważnych defektów, których naprawienie jest stosunkowo łatwe, potem przejść do ważnych, ale bardziej skomplikowanych w naprawie i testowaniu.
7 – Dopilnuj, aby usterki o największej wadze zostały naprawione
Przykład:
W jednym z projektów, w których brałam udział, defekt polegający na niewłaściwym odcieniu koloru zielonego na przycisku „Wyślij”, zgłoszony przez zespół testowy jako Enhancement, przez klienta został uznany za Critical, bo od tego elementu zależała pomyślność całego procesu sprzedaży, przez który użytkownik przechodził na stronie.
Warto więc upewniać się jaki jest rzeczywisty priorytet znalezionych błędów i wtedy zdecydować, które powinny być naprawione jako pierwsze.
I najważniejsze – nie zapominajcie o retestach tego, co zgłosiliście.
8 – Zbierz defekty o niższym priorytecie, aby rozwiązać je później.
Wiele razy spotkałam się z sytuacją, że jeśli manager/PO/PM mówi – „Przetestujcie tę krytyczną funkcjonalność w czasie nie dłuższym niż X „- a jest akurat piątek po południu, albo koniec ważnej fazy developementu – to z tyłu głowy zazwyczaj ma „i nie zgłaszajcie żadnych błędów” LUB w wersji alternatywnej „a zgłoszone błędy naprawimy później”.
Nawet syllabus ISTQB przekonuje nas, że przekonanie iż samo znalezienie i naprawienie dużej liczby defektów zapewni pomyślne wdrożenie systemu – jest błędne. Na przykład bardzo dokładne testowanie wszystkich wyspecyfikowanych wymagań i naprawienie wszystkich znalezionych defektów wciąż może nas nie uchronić od zbudowania systemu trudnego w obsłudze, który nie spełni wymagań i oczekiwań użytkowników lub będzie miał gorsze parametry od konkurencyjnych rozwiązań.
Trzeba zaakceptować fakt (wiem, że to trudne, oddychaj), że nie wszystkie defekty zostaną naprawione.
Ba! Niektóre nawet nie zostaną znalezione. Ważne, żeby się nie poddawać i NIE OBWINIAĆ WZAJEMNIE za niepowodzenia.
Komentarz na koniec
Ja rozumiem takie pojęcia jak „kara kontraktowa”, „dobro projektu”, „premia dla managera za dowiezienie projektu na czas”, ale jestem testerem oprogramowania, zazwyczaj dosyć upartym w swoich poglądach dotyczących jakości produktu, więc często zapadam na wybiórczą głuchotę i zgłaszam defekty, nalegam na ich naprawienie i negocjuję czas, którego nie ma.
Zachęcam Was do dbania o jakość oprogramowania, które przechodzi przez Wasze ręce. Być może to nie Wy będziecie się wstydzić, jeśli błędy pojawią się na produkcji.
Być może to końcowy użytkownik będzie klął nad crashującą się aplikacją.
Czy masz doświadczenie w testowaniu pod presją czasu? Podziel się!