Jak bezpiecznie płacić w internecie?

Pandemia koronawirusa sprawiła, że duża część naszego życia przeniosła się do internetu. Nie tylko praca, nauka czy rozmowy są obecnie prowadzone online. Coraz więcej Polaków robi też zakupy przez internet, korzystając z popularnych portali aukcyjnych lub sklepów wirtualnych. Płacimy za naukę, wizyty lekarskie online, opłacamy rachunki i subskrypcje. Metod płatności jest dużo, która z nich jest najlepsza?

O ile w cyber-rzeczywistości czujemy się coraz bardziej swobodnie, o tyle społeczna świadomość zagrożeń, wynikających z korzystania z sieci jest mała. Płatności online obwarowane są wieloma mitami, które chciałabym obalić w tym wpisie.

Mit 1: Zakupy online nie są bezpieczne

Są osoby, które boją się kupować przez internet, twierdząc, że brak możliwości pooglądania danego przedmiotu z bliska, uniemożliwia podjęcie decyzji zakupowej.

Pojawia się wiele wątpliwości: A co jeśli zostanę oszukany? Co jeśli kupię bluzkę i okaże się, że jest za mała? Buty za duże? Nowy stół do salonu w nieodpowiednim kolorze, a zamówiona książka – zniszczona i nie będzie się nadawała do podarowania w prezencie?

Aby zminimalizować ryzyko nietrafionego zakupu, wiele platform i sklepów internetowych (których nazw nie wymienię, bo żadna z nich nie sponsoruje tego postu :D), oferuje możliwość bezpłatnego i bardzo wygodnego zwrotu – kurierem, paczkomatem lub pocztą. W zasadzie bez wychodzenia z domu można daną rzecz zamówić, opłacić, otrzymać, obejrzeć, przymierzyć i, jeśli nie jest odpowiednia – nadal nie wychodząc z domu – zwrócić. Wystarczy mieć taśmę klejącą, aby zabezpieczyć ponownie opakowanie, w którym produkt do nas dotarł i odesłać go z powrotem bez ponoszenia dodatkowych kosztów.

To działa. Pisze to człowiek, który ma fobię zakupów w stacjonarnych sklepach odzieżowych 😀 Czy taka fobia ma swoją nazwę?

Każdego sprzedawcę obsługującego klientów na odległość – czy to przez internet czy telefonicznie – Ustawa z 30 maja 2014 roku o prawach konsumenta zobowiązuje do oddania pieniędzy za zwrócony przedmiot bez podania przyczyny. Na taki zwrot mamy ustawowo 14 dni od momentu otrzymania przesyłki, ale wiele sklepów, zwłaszcza odzieżowych, wydłuża możliwość zwrotu do 30 dni. Jest to całkiem długi okres czasu na ponowne przemyślenie zakupu i ewentualne odesłanie danego przedmiotu do sprzedawcy.

Według ustawy – konsument opłaca przesyłkę zwrotną towaru – ale ma możliwość domagania się od sprzedającego zwrotu tej kwoty wraz z należnością za towar. W praktyce – wiele sklepów oferuje darmowy zwrot, a nawet dołącza już na etapie sprzedaży, wstępnie wypełniony formularz zwrotu wraz z instrukcją jak tego zwrotu dokonać.

Proste. Wystarczy się przełamać. Wiele zależy też od nas. Przed dokonaniem zakupu – warto zweryfikować wiarygodność sprzedawcy, sprawdzając jego dane teleadresowe lub bazując na komentarzach na jego temat (choć ten sposób jest dyskusyjny – pamiętaj, nie wierz we wszystko co jest napisane w internecie).

Mit 2: Najbezpieczniej jest płacić BLIKiem

Nie. BLIKiem płaci się najszybciej, ale to płatność kartą jest najbezpieczniejszą formą płatności.

Mit 3: Przecież płacenie kartą w internecie jest niebezpieczne

Wiele osób obawia się płacenia kartą w internecie sądząc, że jest to bardzo niebezpieczny sposób płacenia. Jeśli upubliczniamy dane osobowe oraz numer karty w bramce płatności – ktoś może te dane pozyskać i nieuczciwie wykorzystać.

Nie. To znaczy może, ale w łatwy sposób jesteśmy w stanie zapobiec katastrofie.

Karty płatnicze – kredytowe i debetowe – są obecnie najbezpieczniejszym środkiem płatniczym, ponieważ jako jedyne podlegają mechanizmowi chargeback. Czym jest i na czym on polega?

Chargeback (z ang. obciążenie zwrotne) – rodzaj zwrotu środków za transakcję dokonaną kartą płatniczą, realizowany przez wystawcę karty i inicjowany przez klienta w sytuacji, gdy konsument nie był zadowolony z produktów albo usług, za które zapłacił, nastąpiła pomyłka techniczna w rozliczeniu transakcji lub transakcja nosi znamiona oszustwa.

Wikipedia

Powołując się na ten mechanizm – można wycofać w banku każdą transakcję – którą dokonano kartą i poprosić operatora o zwrot pieniędzy. Zazwyczaj na cofnięcie transakcji i wniesienie reklamacji mamy 90 dni. Co więcej, nie tylko wadliwe i nieuczciwe transakcje podlegają temu mechanizmowi, ale także transakcje, które nie doszły do skutku z różnych przyczyn – np. podwójnie pobrana kwota, kradzież karty, niezadowolenie z usługi, czy anulowanie biletu lotniczego przez przewoźnika z przyczyn od niego niezależnych.

Podstawowa procedura chargeback wygląda następująco:

  • Posiadacz karty otrzymuje zestawienie transakcji dokonanych kartą płatniczą i zgłasza ewentualne niezgodności w tym zakresie,
  • Wydawca sprawdza pod względem formalnym reklamację i nadaje jej kod chargeback (każda organizacja płatnicza posiada kody na oznaczenie reklamacji) i przekazuje dokumenty do organizacji płatniczej (np. Visa, MasterCard),
  • Organizacja płatnicza weryfikuje reklamację i przekazuje ją do agenta rozliczeniowego
  • Agent rozliczeniowy przelewa kwotę reklamowanej transakcji na konto wydawcy karty, blokuje te środki pieniężne do czasu, aż otrzyma dokumenty, które pozwolą na potwierdzenie dokonanej transakcji oraz przyczynę nieprawidłowości,
  • Po dostarczeniu dokumentów do agenta rozliczeniowego i uznaniu reklamacji, następuje odblokowanie środków pieniężnych i zawiadomienie organizacji płatniczej, która przekazuje reklamację wydawcy karty,
  • Pieniądze znajdują się z powrotem na rachunku posiadacza karty.

Dodatkowo, posługując się jedynie płatnościami kartą w internecie, możecie być mniej podatni na ataki typu „SMS w sprawie przesyłek”, o których wielokrotnie pisał Niebezpiecznik. Zazwyczaj w fałszywych bramkach płatności – opcja płatności kartą nie występuje – a jeśli występuje – to patrz punkt wyżej -> chargeback.


Mit 4: Jeśli już coś kupować – to płacić gotówką za pobraniem

Ta forma jest chyba największym koszmarem wszystkich sprzedawców. Jest to też najdroższa forma płatności online. Zastanawialiście się kiedyś dlaczego?

Zacznijmy od pytania – Z jakiego powodu ludzie wybierają formę płatności za pobraniem? Zazwyczaj dzieje się tak dlatego, że:

a) boją się zapłacić przez internet

b) nie potrafią zapłacić przez internet

c) chcą jak najszybciej otrzymac zamówiony produkt.

O ile jestem w stanie każdą z tych racji zrozumieć i podpowiedzieć, że wszystkiego się można nauczyć – o tyle są osoby, które wykorzystują możliwość płatności za pobraniem w sposób bardzo cyniczny. W jednym z podcastów dla przedsiębiorców słyszałam określenie wyścigi kurierów. Na czym ten wyścig polega?

Przed Świętami Bożego Narodzenia/ Dniem Dziecka, czy inną popularną okazją zakupową, konsumentom zależy na tym, aby zamówiony produkt dotarł na czas. Zdarza się, że zamawiamy prezenty w ostatniej chwili.

Zdarza się, że klient zamawia ten sam przedmiot za pobraniem z kilku sklepów jednocześnie i … odbiera tylko tę przesyłkę, która dotrze do niego jako pierwsza. I tylko za tę jedną przesyłkę płaci. Koszt przesyłki pozostałych paczek ponosi sprzedawca.

Powinniśmy sobie zdać sprawę z tego, że płatność za pobraniem jest droga dlatego, że kurier przewozi fizycznie gotówkę i jest to obarczone ryzykiem, ale także, a może przede wszystkim dlatego, że ryzyko finansowe dotyczące kosztów przesyłki za nieodebrane paczki spoczywa po stronie sprzedawcy. Aby to ryzyko minimalizować – sklep ponosi ceny przesyłki za pobraniem. Błędne koło.

Mit 5:Jeśli mam program antywirusowy zainstalowany na komputerze, to jestem całkowicie bezpieczny w sieci

To zależy. Przestępcy, którzy chcieliby pozyskać nasze dane, włamują się na konta i komputery, aby zarobić. Sam program antywirusowy jest dobrym pomysłem, jednak dużo ważniejsze jest zastanawianie się nad swoimi działaniami. W internecie należy być uważnym.

Przez uważność mam na myśli:

  • instalowanie aktualizacji na komputerze i telefonie
  • nie klikanie w przypadkowe linki i reklamy
  • nie otwieranie załączników w emailach od nieznanych osób.

ORAZ

Robienie backupów plików na swoim komputerze.

Tylko w ten sposób, nawet w przypadku zainfekowania urządzenia, będziecie mogli przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Tylko tak można zamknąć furtki, które pozwalają przestępcom na cyber-ataki.

Zakupy online są proste

Mogą być także równie bezpieczne i bezproblemowe jak zakupy w sklepach stacjonarnych, a nawet dużo przyjemniejsze, bo unikamy kolejek, bezcelowych poszukiwań, tłumu, noszenia maseczek i stania w korkach, aby do sklepu dojechać.

Pamiętaj o tych podstawowych zasadach:

Używaj tylko komputera domowego (własnego smartfona?) i zachowuj całą korespondencję ze sprzedawcą

Korzystaj ze znanych i sprawdzonych portali internetowych

Płać kartą

Jeśli, mimo zachowania zasad ostrożności, zamiast zamówionego produktu dostaniesz puste pudełko, lub przysłowiową cegłę, zadzwoń na Policję. Wtedy zapisana korespondencja i przesłana przez oszusta paczka będą stanowiły dowód przestępstwa.

Udostępnij ten artykuł swojej mamie, babci i wujom, którzy być może chcieliby kupować przez internet, ale nie wiedzą jak się do tego zabrać.

Udanych zakupów!

O zwinnej rekrutacji, zwinnych organizacjach i pracownikach próbujących nadążyć

Słowo Agile (zwinny) stało się tak modne, że LinkedIn’owa społeczność nie może bez niego żyć. Nadal wiele ogłoszeń o pracę mówi, że firma poszukuje zwinnego testera i developera (O ile aktualnie nie poszukuje ninja). Po angielsku Agile brzmi „światowo”, po polsku, o ile nie zależy nam na zatrudnianiu trupy cyrkowej, zwinność nie powinna być głównym kryterium rekrutacji. Tak myślę ja, Witko.

Przeglądając feed na LinkedIn można odnieść wrażenie, że niezależnie od organizacji – nie bycie zwinnym oznacza nie nadążanie. Nawet, gdy organizacja jest wielką, skuteczną w swoim płynięciu górą lodową, stara się sprawiać wrażenie małego podskakującego króliczka.

Widzimy w związku z tym: zwinne zespoły deweloperskie i zwinnych testerów (zupełnie przypadkiem wypełniających raporty w Excelu i narzędziach, które można datować C14), zwinne projekty (z Test Managerami i Project Managerami) oraz ogólną zwinność środowiskową. I owocowe środy.

Obserwujemy również powiększające się grono Agile Coachów i mnogość kursów online oraz webinarów na ten temat, które niczym wróżka mogę przylecieć do świata skostniałych projektów, machnąć różdżką i wszyscy od tego dnia będą pracować wydajnie, szczęśliwie i dostarczać dwa razy więcej.

Obawiam się, że tak się nie da.

Czy to oznacza, że prawdziwie zwinne organizacje nie istnieją?

It depends.

Bliższa koszula ciału, pozwólcie więc, że będę się poruszać po znanym mi temacie testowania oprogramowania. Od czasu kiedy Lisa Crispin i Janet Gregory opublikowały książkę Agile Testing minęło już 12 lat. Książka jest już pełnoprawną nastolatką. Od jej kontynuacji – More Agile Testing – 6 lat. Czy wnioski, płynące z lektury o procesach zwinnych zachodzących w organizacjach są aktualne także w 2020?

Obecnie zwinne podejście do wytwarzania oprogramowania nie jest już nowinką, a raczej standardem. Jednocześnie, jak każde powszedniejące zagadnienie, doczekało się swoich modyfikacji i patologii. Zmieniło się rozumienie Agile i organizacje zaczęły interpretować je na dopasowany do siebie sposób.

Niestety, jak wynika z mojego doświadczenia projektowego, termin Agile stał się wygodnym zamiennikiem braku kompletnych lub jednoznacznych wymagań po stronie klienta, braku dokumentacji w projekcie lub po prostu bałaganu organizacyjnego. Zdanie „pracujemy w edżajlu” (niemieckie organizacje „pracują agilnie” sic!), powtarzane jak mantra podczas rekrutacji, często oznacza „nie bardzo wiemy w którą stronę płyniemy, ale wiosłujemy z całych sił”.

Z drugiej strony zwinność to nic innego jak sposób na zmniejszenie kosztów zmiany i niepewności.

Postanowiłam poruszyć to zagadnienie w szerszym gronie, zadając pytanie na Twitterze

„Czym Agile jest współcześnie? Czy w każdej organizacji tester może pracować w sposób zwinny, dostosowujący się do zmiennych reguł gry i nowych aplikacji?”

Ile osób – tyle różnorodnych spojrzeń na to samo zagadnienie. Z pytania wyniknęła ciekawa dyskusja, zakończona debatą na żywo z organizatorami Agile Testing Days, z której wnioski chciałabym Wam przedstawić.

Zwinnie – czyli jak?

Ciągłe usprawnienia i ciągłe dostosowywanie się.

Kultura feedbacku – informacji zwrotnej.

Przestrzeń do rozwoju osobistego dla każdej osoby.

Zmiana i adaptacja.

Najbardziej jednak zapadły mi w pamięć dwia zdania – Agility ma różne odcienie – oraz Agile – to znaczy brak strachu przed porażką.

W tym chyba tkwi sedno pracy zwinnej obecnie. To nie tylko podążanie za wzorcem XP, Scrum czy Kanban, nie jest to też słynny „taki Agile, że mamy Daily„, nie jest to również kolorowa tablica w Jira. Zwinność to inny sposób myślenia.

Jak było kiedyś?

W tradycyjnym modelu projektowym, od początku do końca robiłeś wszystko, aby osiągnąć migoczący w oddali cel. Był odległy, klocków do poskładania dużo, ale wszyscy płynęli w tę samą stronę. Problem pojawiał się w momencie, gdy po kilku miesiącach pracy okazywało się, że klientowi chodziło o coś zupełnie innego, a Twoja oddana praca była…. no, krótko mówiąc, mogłeś sobie popływać w tym czasie łódką po Mazurach i się poopalać – byłoby bardziej efektywnie.

W takiej sytuacji zazwyczaj przychodzi fala wzajemnych oskarżeń w zespole projektowym: „Trzeba było lepiej spisać wymagania”, „Trzeba było lepiej zakodować”, „Trzeba było inaczej testować” itd. Cały zespół jest sfrustrowany i ma poczucie klęski.

Jak może być?

W zwinnym modelu pracy takie sytuacje spotykają Cię codziennie, ale jesteś na nie mentalnie gotowy, adaptujesz je jako coś normalnego i przyjmujesz tę zmianę.

Trochę jak w tym niewybrednym dowcipie:

Spotyka się dwóch kolegów – i jeden drugiemu się zwierza, że się moczy w nocy. Kolega poleca mu świetnego psychologa, znanego fachowca. Po pewnym czasie terapii koledzy spotykają się znowu i ten polecający pomoc psychologiczną pyta:

  • I co, byłeś u psychologa?
  • Byłem.
  • Jak się czujesz?
  • Świetnie!
  • Przestałeś się moczyć w nocy?
  • Nie, ale teraz jestem z tego dumny!

I trochę tak jest z Agile. Nie chodzi o to, że po zaadaptowaniu nowego sposobu pracy, w magiczny sposób odmieni nasz projekt, ale o to, że nie tylko zespół, ale przede wszystkim klient nauczy się żyć z małymi porażkami i ciągłą zmianą. Czasami kosztowną.

Zwinne podejście do pracy pomogło zrozumieć i zespołom projektowym i klientom, że nikt nie potrafi przewidzieć potrzeb rynku. Choćbyśmy się nie wiem jak starali – często efekt planowania znacząco różni się od końcowego produktu, a wpływ na to mają nie tylko nasze chęci czy umiejętność pracy w zespole, ale przede wszystkim budżet, ograniczenia sprzętowe czy rynkowe. Musimy to zaakceptować i nauczyć się z tym żyć.

Jednocześnie zwinność nie musi odnosić się tylko do projektu, ale też do całej firmy i wszystkich jej pracowników.

Czy w powyższym kontekście, prawdziwe jest zdanie, które usłyszałam w jednej organizacji:

„Jesteśmy organizacją zwinną, bo podczas pandemii przeszliśmy na pracę zdalną”.

Przetrwanie – to nie jest zwinność. Agility wynika z chęci, z prób i błędów, a nie z panicznej próby ratowania co się da. Co więcej, adaptacja nowych rzeczy, aby się rozwijać, utrzymywnie pozytywnych trendów, uczenie się na błędach i przystosowywanie się, a nie ślepy powrót „do tego co było” – to właśnie, w mojej opinii, jest zwinność.

Poza tym, wdrożenie innej kultury organizacyjnej i nowego sposobu pracy wymagają czasu. Jeśli dana organizacja, dany zespół projektowy, decyduje się na ewoluowanie z modelu tradycyjnego do lżejszego, musi dać sobie ten czas. Nie należy się spodziewać, że przyleci Wróżka Edżajlużka i za pomocą magicznego zaklęcia uleczy wszystkie problemy, które dręczyły projekt przez miesiące lub lata.

Czy warto zaadaptować zmianę?

Ja, w 9 przypadkach na 10 powiem, że tak.

Nie można tego jednak zrobić na siłę, albo tylko dlatego, że taka jest moda. Inne podejście do wytwarzania oprogramowania, rekrutacji czy traktowania pracownika powinno być wynikiem ewolucji i rzeczywistą potrzebą firmy, a nie słowem-wytrychem.

A jak jest u Was w organizacji? Czy pracujecie w Agile?

4 proste sposoby jak zaoszczędzić dużo czasu. Numer 3 Cię zaskoczy.

Kolejny Clickbaitowy tytuł, a mimo to tutaj wszedłeś. Gratulacje, właśnie straciłeś kilka minut swojego życia – najpierw scrollując social media, a teraz czytając artykuł, który, co prawda nie próbuje Ci niczego sprzedać, ale kradnie Twój czas.

Już Albert Einstein powiedział, że nie należy wierzyć we wszystko co jest napisane w internecie.

https://www.focus.pl/media/cache/default_view/uploads/media/default/0001/36/albert-einstein.jpeg

Co to jest clickbait?

Clickbait -słowo, które nie ma polskiego odpowiednika. Oznacza formę fałszywego ogłoszenia, przyciągającego uwagę tytułu artykułu lub filmu. Jest używany, aby zainteresować odbiorcę i sprawić, aby obejrzał dany film lub przeczytał artykuł.

Click (ang.) = kliknięcie Bait (ang.) = przynęta

Czy tego typu tytuły naprawdę działają? Czy ludzie wciąż dają się nabrać na dwugłowe cielęta i magiczne preparaty na odchudzanie? Biorąc pod uwagę, że tu jesteś – to najprawdopodobniej tak.

Clickbait to manipulacja, mająca skłonić nas do dłuższego przebywania w przestrzeni danego medium społecznościowego lub portalu internetowego. Z drugiej jednak strony, zjawisko reklamy i przyciągania uwagi potencjalnego odbiorcy nie jest niczym nowym i wiąże się z mediami już od początku sprzedaży gazet czy transmisji telewizyjnych.

Dlaczego to wszystko?

Mózg człowieka ewolucyjnie został ukształtowany tak, aby zbierać informacje.

Zdjęcie autorstwa meo z Pexels

Współczesnie jednak żyjemy w czasach, w których pogoń za informacją stała nie niemalże religią dla wielu z nas. Jednocześnie, nie mamy czasu na czytanie skomplikowanych raportów lub nie czujemy się wystarczająco kompetentni, aby je interpretować. Wierzymy, że ktoś mądrzejszy – media (?) – zrobią to za nas i potem szczegółowo objaśnią problem. Dodatkowo, poszukiwanie nowych informacji, scrollowanie mediów społecznościowych, oczekiwanie na lajki pod nowo wrzuconym zdjęciem na Facebooku, powodują w mózgu każdego z nas wyrzut dopaminy, od którego jesteśmy w stanie uzależnić się tak samo jak od narkotyków czy papierosów.

Clickbeit nie ma trafiać do naszego intelektu, ale do naszych emocji. Zazwyczaj do radości albo do złości.

Jak działa zatem pętla dopaminowa?

Dodajesz zdjęcie na Instagramie.

Czy ktoś je polubił?

A teraz?

A teraz?

Tylko 5 osób?

A teraz?

Pięć godzin później nadal sprawdzasz ilość polubień i komentarzy pod swoim zdjęciem. Kiedy zainteresowanie mija – wrzucasz kolejne i pętla rusza od nowa. Trochę więcej o zagrożeniach z tym związanych przeczytasz w innym moim artykule na tym blogu.

Takie mechanizmy rządzą też poszukiwaniem informacji, czy w internecie czy w telewizji. Chęć dowiedzenia się nie jest jednak równoważna z pogłębieniem swojej wiedzy. Czy pamiętacie jeszcze jaka była najczęściej pojawiająca się w mediach informacja tydzień temu? A wczoraj?

Dowiadujemy się i WIEMY … na chwilę.

Czy ogólnodostępne media nie powinny być obiektywne?

Powinny. Często jednak nie są.

Znajdujemy się w takim punkcie w czasie, gdzie jedynie niszowe media, funkcjonujące dzięki dobrowolnym składkom czytelników, mogą sobie pozwolić na przedstawianie wiadomości w sposób bardziej obiektywny, złożony, dłuższy. Nie piszę tu – całkowicie obiektywny – ponieważ taka sytuacja raczej rzadko ma miejsce. Autor artykułu nie jest przecież robotem, żyje w jakimś kontekście, ma poglądy, opiera się na faktach, ale filtruje je przez swój ogląd rzeczywistości.

Całkiem obiektywne są raporty z badań naukowych. Ciężko z nimi polemizować, ale ciężko też jest je czytać.

Media głównego nurtu utrzymują się z głównie z pieniędzy reklamodawców, których ostatecznym celem jest nasz portfel. Rodzi to patologiczną sytuację, w której wchodząc na stronę internetową ogólnopolskiej gazety, najpierw widzimy clickbaitowe tytuły, które jeszcze jakiś czas temu były zabawne, a dziś są już niemalże standardem. Co więcej, jesteśmy przytłaczani wręcz artykułami sponsorowanymi, które próbują udawać rzetelne analizy, oraz mnóstwem reklamowych linków w treści tychże artykułów.

Nie napiszę niczego o telewizji, bo sfrustrowana jej poziomem pozbyłam się jej z domu już dawno temu. Nie oglądam. Nie wiem.

Ogromna fala dezinformacji

Pandemia koronawirusa obnażyła słabość mediów oraz ludzką łatwość wierzenia w informacje prosto objaśniające świat, a jednocześnie nieprawdziwe.

Nowa rzeczywistość, w której się znaleźliśmy, pokazała dobitnie jak fake newsy potrafią destrukcyjnie wpływać na nasze decyzje, potęgować poczucie zagrożenia lub zmieniać postrzeganie świata. Paradoksalnie, im bardziej zdezorientowane społeczeństwo – tym mniej chętnie poddaje się wytycznym rządu lub rygorom sanitarnym.

Przykładowo, niemal 1/3 Amerykanów wierzy obecnie, że wirus Sars-CoV-2 został stworzony w labolatorium. Wpływ fake newsów i silnie reprezentowanego w mediach i polityce lobby antyszczepionkowego sprawiły, że pomimo, iż szczepionka na koronawirusa nie jest jeszcze gotowa – tylko 37 % Polaków chciałoby się przeciwko koronawirusowi zaszczepić (Badanie dotyczące chęci szczepienia się Polaków na koronawirusa, przeprowadzono przez  Warszawski Uniwersytet Medyczny oraz Uniwersytet Warszawski we współpracy z ARC Rynek i Opinia, na próbie 1066 osób.).

Ludzie obawiają się skutków ubocznych, nie wierzą w skuteczność szczepień i tracą zaufanie do lekarzy. Z jednej strony można się dziwić – jak to możliwe – skoro badania naukowe dobitnie wskazują, że tylko dzięki szczepieniom ochronnym jesteśmy w stanie walczyć z polio, różyczką, czy grypą. Z drugiej jednak – łatwiej jest uwierzyć celebrytce, która ma 300 tys. followersów na Instagramie niż wirusologowi, którego nikt nie zna i który używa zawiłego języka.

Czy możemy się bronić przed dezinformacją?

To bardzo trudne. Mózg człowieka nie jest ewolucyjnie przystosowany do obecnych czasów. My – dorośli – nie umiemy się bronić przed zalewem informacji, a co dopiero dzieci czy młodzież.

Miłosz Brzeziński, psycholog i coach biznesu, w jednym z wywiadów świetnie powiedział, że kiedyś dzieci wychodziły na podwórko, a dzisiaj wchodzą na Facebooka. Tylko żadne podwórko nie jest zaprogramowane tak, aby nie dało się znaleźć drogi do domu, a Facebook właśnie tak działa. Zespół świetnych strategów marketingu i psychologów społecznych nieustannie pracuje nad tym, aby tak dopasować treść wyświetlanych informacji, żebyśmy nie byli w stanie z Facebooka wyjść, a im dłużej tam zostaniemy, tym więcej zarobi Facebook i tym większe jest prawdopodobieństwo, że kupimy coś, co zostało nam w tak przystępny sposób zaoferowane.

Znawca mediów – Ryan Holiday – nazywa nas wprost „maszynkami generującymi odsłony”. Musimy klikać jak najwięcej, aby media mogły sprzedać reklamodawcom generowany przez nas ruch. Clickbaity są doskonałym sposobem na wydłużenie czasu, który spędzamy na przeglądaniu danego portalu internetowego.

Skuteczny fakenews zazwyczaj zawiera element prawdziwej informacji, aby uwiarygodnić przekaz.

Możesz usunąć konto z Facebooka.

I z Instagrama.

I z Twittera.

I nie zaglądać na LinkedIn.

Możesz nie marnować czasu na scrollowanie internetowych portali, które nie wnoszą do życia wartościowych informacji.

ALE

Jeśli nie potrafisz tego zrobić – powinieneś przynajmniej podważać treść wszystkiego, co czytasz w internecie i słysz w mediach.

Przejdźmy więc do 4 prostych sposobów na zaoszczędzenie czasu:

  1. Artykuły, których treść jest prawdziwa, zazwyczaj powołują się na źródła naukowe, raporty, zawierają odnośniki i wyjaśnienia. Tego typu publikacje nie próbują nam wmówić choroby, aby sprzedać na nią lek.
  2. Jeśli znasz osobiście osobę kompetentną w danej dziedzinie – lekarza, prawnika, naukowca – zapytaj go o opinię na temat informacji, którą przeczytałeś lub usłyszałeś.
  3. Sprawdź w google czy informacja, którą czytasz, pojawia się także w innych miejscach.
  4. Nie lubimy mieć zbyt dużego wyboru – okrojenie informacji i odberanie wyboru paradoksalnie przynosi nam ulgę, dlatego artykuły o tytułach „7 prostych sposobów na…”, „3 triki, które sprawią, że …” zazwyczaj zawierają treść, którą można wyrzucić do kosza.
  5. Tytuły, które na końcu mają znaj zapytania, mogą być zupełnie zmyślone i prowadzić do całkowicie nieprawdziwych treści. Można je jednak publikować, ponieważ nie są de facto oszczerstwem, a jedynie pytaniem, które budzi w nas wątpliwość. Fachowo nazywa się to prawem betterige’a.

Warto mieć z tyłu głowy, że osoba tworząca fakenews czy clickbaitowy tytuł zazwyczaj nie ma dobrych intencji i nie pragnie naszego dobra. Raczej chce nam coś sprzedać lub zarobić na naszej obecności na stronie internetowej.

Najprawdopodobniej nie obronimy sie przed każdą tego typu wiadomością, ale możemy przynajmniej próbować. Jak myślisz?

Czy jesteś ofiarą deepfake?

Wielu z Was odezwało się do mnie po poprzednim artykule o publikowaniu zdjęć swoich dzieci w internecie. Szczególnie interesował Was temat deepfake, więc, żeby nie edukowała Was „byle stronka na EfBe” – dziś trochę więcej właśnie o nim.

Czym jest deepfake?

deepfake –  metoda obróbki obrazu, polegająca na łączeniu obrazów twarzy ludzkich przy użyciu technik sztucznej inteligencji

Wikipedia

Nazwa jest zbitką wyrazową powstałą od dwóch angielskich wyrażeń deep learning – głębokie uczenie – odnoszące się do sztucznej inteligencji – oraz fake, czyli fałszywy, podróbka. Jak dotąd nie ma polskiego odpowiednika tego słowa.

Kiedy mówimy o deepfake – głównie mamy na myśli filmy, w których twarz danej osoby została zamieniona na inną – młodszą / starszą wersję siebie – oraz wideo, na których ktoś podszywa się pod znaną osobę, używając rzeczywistego filmu, w którym zmienione są ruch warg, mimika lub treść wypowiadanych słów.

Poniżej jeden z bardziej znanych w internecie przykładów, mający już niemal 8 milionów wyświetleń na YouTube film, w którym został wykorzystany wizerunek Baracka Obamy i głos do złudzenia przypominający jego własny. W rzeczywistości, to nie sam były Prezydent Stanów Zjednoczonych wypowiada kontrowersyjne słowa.

W tym filmie jego autor – Jordan Peele – zwraca uwagę na poważne zagrożenie, płynące z używania nowoczesnego oprogramowania – nie możemy wierzyć w to, co widzimy w internecie. Prawdziwy Barack Obama nie powiedziałby, „Donald Trump is a horses***”, a przynajmniej nie publicznie. Doskonale podrobiony „Barack Obama” nie ma problemu z wypowiadaniem takich słów.

Deepfake nie wykorzystuje prostych filtrów do edytowania filmów, ale – uczenie maszynowe (Machine Learning). Rezultaty dobrze zrobionego wideo przy użyciu oprogramowania wykorzystującego sztuczną inteligencję, są niemal nie do odróżnienia od oryginalnego filmu. Widz jest w stanie uwierzyć, że ogląda i słucha prawdziwej osoby, a nie jej przetworzonego obrazu i dźwięku.

W przemyśle filmowym, technologia deepfake mogłaby pozwolić na zaoszczędzenie tysięcy dolarów lub na ożywienie zmarłych gwiazd kina, jednakże w świecie rzeczywistym, może stać się potencjalnym zagrożeniem.

W jaki sposób powstaje deepfake?

Sztuczna inteligencja (AI) uczy się naśladowania danej osoby na podstawie tysięcy zdjęć i filmów. Oprogramowanie, wykorzystujące Machine Learning, po wystarczająco długim okresie nauki jest w stanie samo dopasować mimikę oraz rysy twarzy osoby, którą chcemy udawać w filmie, do naszego własnego wideo. I odwrotnie – polityk może mówić Twoim głosem lub nieźle rapować, co zaprezentował ostatnio raper Grubson w swoim najnowszym teledysku:

Algorytmy wykorzystywane w technologii depfake potrafią wiarygodnie naśladować ruchy gałek ocznych, poruszanie ustami oraz obracanie głowy.

W jaki sposób maszyny się uczą?

Uczenie maszynowe (Machine Learning) to technika analizy danych, innymi słowy, jest to proces trenowania sztucznej inteligencji poprzez wskazywanie jej odpowiednich wzorców, na których powinna bazować, aby osiągnąć konkretny cel. Jednakże, aby rezultaty uczenia były jak najlepsze – potrzeba dużo, duuuuuuuuuużo danych.

Kto więc trenuje sztuczną inteligencję?

My sami.

Karmimy ją.

Pan karmi. Pani karmi. Ja karmię. Amazon karmi.

Każdy, kto wrzuca swoje zdjęcie i film do internetu przyczynie się do uczenia się algorytmów.

Niektóre aplikacje, takie jak ZAO czy TikTok sprawiają, że użytkownicy sami (CHĘTNIE sic!) uploadują do nich swoje wideo (ZA DARMO), aby udawać znane sceny filmowe lub tworzyć fałszywe wideo. Powiecie – przecież nie ma w tym nic złego, to tylko zabawa.

I tak i nie.

Dlaczego musimy o tym wiedzieć?

Ponieważ żyjemy w erze fake newsów. Stało się to szczególnie widoczne w okresie pandemii, gdy, także publiczne i ogólnoświatowe media, walczące o uwagę widzów i „klikalność” artykułów, zalewały nas wymyślonymi wiadomościami, wywołując panikę, strach i poczucie zagrożenia.

Niektóre deepfake wideo są tak przekonujące, że ciężko oprzeć się wrażeniu, że są prawdziwe.

Więcej o fake newsach dowiecie się z najnowszego filmu Kasi Gandor:

Nieprawdziwe informacje w mediach czy podsycanie strachu to tylko jedna część problemu. Dużo większym zagrożeniem wydaje się ich wpływ (w tym także filmów, w których osoby mające złe intencje i posługujące się techniką deepfake, podszywają się pod polityków) na życie publiczne i międzynarodowe decyzje podejmowane przez społeczeństwa, choćby przy okazji wyborów.

Nie brakuje w internecie filmów o charakterze satyrycznym, w których znani prezenterzy lub komicy podszywają się pod wspomnianego wyżej Baracka Obamę, Hilary Clinton, czy Vladimira Putina, ale te filmy mają już dwa – trzy lata. Dwa lata w technologii to wieczność, co więcej, oprogramowanie wykorzystujące sztuczną inteligencję jest nieustannie rozwijane i zastosowanie go może dawać coraz bardziej precyzyjne rezultaty i filmy, w których rzeczywiście nie da się stwierdzić czy występują w nich prawdziwe osoby czy ich „podróbki”. Efekty są co najmniej niepokojące.

Obecnie dostępnych jest wiele aplikacji, także open source, które każdy z nas może zainstalować na swoim komputerze i tworzyć deepfake’owe treści.

Polityka, to jednak nie wszystko. Co by się stało, gdyby Twoje zdjęcie posłużyło twórcom porno do wyprodukowania całkiem przekonywującego filmu z Twoim udziałem bez Twojej zgody i wiedzy? O ile oczywiście nie marzysz o karierze aktorki lub aktora porno – może to stanowić poważne zagrożenie dla dobrego imienia i dóbr osobistych. Przekonały się o tym między innymi piosenkarka Tylor Swift i aktorka Maisie Williams, których zdjęcia wykorzystano właśnie w takim celu w 2017 roku.

A co Wy myślicie o technologii deepfake? Czy mamy się czego bać?

Dlaczego zawsze powinieneś nagrywać sesje demo swojego zespołu?

Zdjęcie autorstwa Wallace Chuck z Pexels

To nie jest wpis o muzykach 😀

Co to jest demo?

Dla tych z Was, którzy nie pracują w zespołach developerskich – sesja demo jest to ten dzień w trakcie sprintu, kiedy prezentujemy owoc naszej pracy klientowi.

demo «wersja demonstracyjna programu komputerowego, płyty z nagraniem itp.»

Słownik języka polskiego

Poniższa historyjka pokazuje to doskonale.

Nie łudźcie się. Demo dla klienta, zupełnie jak wersja demo płyty, to zazwyczaj smoke and mirrors. Celem sprintu jest dostarczenie klientowi wartości, choćby najmniejszej, ale działającej, więc nierzadko to jest przedmiotem demo – mała poczwarka, która ma szansę zamienić się w motyla (jak tylko podłączymy ją do bazy danych. I naprawimy defekty. Większość defektów. Chociaż te krytyczne dla działania aplikacji).

Z drugiej jednak strony, demo jest świetnym początkiem do dyskusji o produkcie i szybką informacją zwrotną dla zespołu developerskiego na temat kierunku prac. Produkt można usprawniać i udoskonalać po sesji, ale klient od razu ma informację na temat tego co się dzieje w procesie pracy nad aplikacją, ma możliwość zadania pytań, wypowiedzenia ewentualnych wątpliwości lub wyrażenia swojego zadowolenia z postępu prac.

Przykład

Jakiś czas temu miałam przyjemność pracować jako Product Owner z dwoma świetnymi zespołami developerskimi. Nasza współpraca odbywała się w firmie produktowej, więc wszystkie zespoły pracowały nad różnymi częściami jednej aplikacji.

Poszczególne działy firmy działały w różnych strefach czasowych, co było dla nas największym wyzwaniem. Naszym klientem był dział wewnętrzny produktu, ale czas „wspólny”, w którym mogliśmy się spotkać na sesję demo był poza godzinami pracy wszystkich – za późno dla nas – w Polsce – i zdecydowanie za wcześnie dla klienta.

Wszyscy w zespole chcieli raz na sprint zaprezentować swoją fantastyczną pracę, ale jednocześnie przeszkodą była dostępność wszystkich w tym samym czasie. Paradoksalnie, ta przeszkoda pomogła nam znaleźć świetne i proste rozwiązanie – demo trzeba nagrywać – omijając czas 🙂

Spotykaliśmy się cyklicznie, o określonej godzinie, dogodnej dla zespołu, i robiliśmy sesje, niczym gwizdy YouTube. Jeśli ktokolwiek od strony biznesowej był na tyle zdeterminowany, by wziąć udział w spotkaniu – mógł. Jeśli nikt nie był tak szalony – nagranie było wysyłane do wszystkich zainteresowanych. Następnie – zbieraliśmy pytania i komentarze po sesji i wyjaśnialiśmy je podczas kolejnego demo lub podczas codziennych rozmów, jeśli było to możliwe.

Na początku nagrywanie wydawało się to trochę niezręczne i przesadne, ale po kilku sesjach zarówno zespół, jak i biznes, przyzwyczaili się do tego i poczuli się komfortowo z tym rozwiązaniem. Oczywiście, jako Product Owner i tak spotykałam się z biznesem, więc w razie potrzeby mogłam działać jako pośrednik i objaśniacz.

Poszliśmy o krok dalej w naszej zabawie w demo, archiwizowaliśmy wszystkie nasze sesje w Confluence, razem z dokumentacją produktową, aby wszyscy zainteresowani mieli do nich dostęp. Biznes, inne zespoły, kierownictwo i my mogliśmy oglądać nasze nagrania i uczyć się na nich. Okazało się, że zestaw nagrań zaczął działać nie tylko jako archiwum pracy zespołu, lecz także jako materiał szkoleniowy dla innych zainteresowanych stron – klientów, supportu, programistów i testerów z innych zespołów. Było to również dobre narzędzie dla nowych członków zespołu, jako podstawa ich wiedzy o projekcie i produkcie. To świetnie, ponieważ nasz początkowy brak pewności siebie, w wyniku ciekawego eksperymentu, przekształcił się w wartościowe narzędzie.

Od tamtej pory polecam zespołom developerskim nagrywanie swoich sesji demo jako artefaktu, z którego mogą być dumni.

Dlaczego warto nagrywać demo?

  • Bo może stać się częścią dokumentacji Waszego produktu
  • Żeby udokumentować wartość pracy zespołu
  • Po to, aby móc się odwołać do ustaleń i pytań, które padły podczas sesji demo
  • Aby móc w przyszłości przekazać wiedzę na temat produktu nowemu członkowi zespołu
  • By każdy, niezależnie od strefy czasowej miał dostęp do prezentacji przedstawionej podczas demo

Jeżeli w Waszym zespole demo nie jest stałym elementem sprintu, zachęcam Was do poeksperymentowania z tą formułą i, oczywiście, do nagrywania efektów.

Czy macie jakieś ciekawe doświadczenia z nagrywaniem swoich sesji demo?

Podstawy testowania: Jak zgłosić buga?

Zdjęcie autorstwa Mike z Pexels

To jest nowa seria na tym blogu – Podstawy Testowania. Postaram się odpowiedzieć na pytania, które mi często zadajecie i zebrać wszystkie informacje w jednym miejscu.

Zacznijmy od podstaw!

Co to jest bug?

defekt (zwany potocznie bugiem): Wada modułu lub systemu, która może spowodować, że moduł lub system nie wykona zakładanej czynności, np. niepoprawne wyrażenie lub definicja danych. Defekt, który wystąpi podczas uruchomienia programu, może spowodować awarię modułu lub systemu.

[Słownik wyrażeń związanych z testowaniem Wersja 2.0]

Możemy spierać się o definicje, ale mówiąc wprost – gdy oprogramowanie nie działa, nie zachowuje się lub nie wygląda zgodnie z oczekiwaniami zawartymi w specyfikacji – ma defekt.

Defekty mogą być zgłaszane podczas: kodowania, analizy statycznej, przeglądów, testów dynamicznych lub korzystania z oprogramowania.

Dodatkowo, mogą być raportowane w przypadku problemów z kodem lub działającym systemem, mogą też dotyczyć błędów w dokumentacji, w tym także w: wymaganiach, historiach użytkowników i kryteriach akceptacji, dokumentach programistycznych, dokumentach testowych, podręcznikach użytkownika lub instrukcjach instalacji.

Aby uzyskać skuteczny i wydajny proces zarządzania defektami, organizacje mogą zdefiniować standardy dotyczące atrybutów, klasyfikacji i przepływu defektów w procesie wytwarzania oprogramowania.

Po co zgłaszać defekty?

W każdym projekcie istnieje nieco inny sposób zgłaszania błędów. Zależy to również od tego, czy zespół siedzi razem w jednym pokoju, czy też pracuje zdalnie w projekcie rozproszonym. Istnieją narzędzia do zgłaszania błędów, ale jednym z priorytetów w procesie poprawy jakości oprogramowania jest wykrycie defektu, poinformowanie osoby, która może ją naprawić lub samodzielne naprawienie go i, w konsekwencji, usunięcie błędu.

Aby to osiągnąć, dobrze jest udokumentować defekt. Raportowanie i przechowywanie bugów w jakimś narzędziu ułatwiającym zarządzanie procesem testowania, takim jak: Jira, XRay, HP ALM (Quality Center), Bugzilla, Excel (sic!) umożliwi Wam również w przyszłości powrót do niektórych starych problemów, które po pewnym czasie mogą ponownie pojawić się w systemie.

W niektórych moich – bardziej zwinnych (agilnych 😀 ) – projektach staraliśmy się unikać niepotrzebnej dokumentacji dotyczącej samego testowania, ale zgłaszanie błędów uznaliśmy za konieczność. Z drugiej jednak strony, w przypadku większych projektów, z obszernymi umowami z klientem, naprawa większości usterek o poziomie ważności 1 lub 2 może być objęta umową, więc zespół developerski zobowiązany jest wszystkie defekty śledzić i zgłaszać.

Jak zgłosić buga?

Najprościej jest stosować się do zaleceń spisanych w sylabusie ISTQB Foundation Level i dopilnować, aby w narzędziu do zgłaszania bugów, dla każdego znalezionego defektu znalazły się poniższe elementy:

  • unikalny identyfikator
  • data zgłoszenia (data odkrycia błędu)
  • autor
  • określenie elementu konfiguracji oprogramowania lub systemu
  • faza cyklu życia oprogramowania
  • zatwierdzanie jako błąd; §krótki opis problemu
  • priorytet wykonania
  • wpływ zmiany wynikającej z defektu na inne obszary oprogramowania
  • odnośniki: identyfikator przypadku testowego, który ujawnił problem.

W przypadku korzystania z narzędzi takich jak: Jira, HP ALM lub dowolnego innego – część z tych informacji (identyfikator, reporter, data itp.) macie już automatycznie wypełnione podczas raportowania, część z nich będziecie musieli dopisać.

Co więcej, dobrą praktyką jest podanie jak największej ilości dodatkowych informacji, aby uzyskać szybką odpowiedź od osoby odpowiedzialnej za priorytetyzację usterki podczas spotkania Bug Triage (takie spotkania odbywają się w dużych projektach) lub od programisty odpowiedzialnego za naprawę defektu. Warto też dołączyć zrzuty ekranu lub krótkie gify przedstawiające problem – w myśl zasady, że jedno zdjęcie jest warte tysiąca słów 🙂

Ponadto do opisu buga warto dołaczać takie elementy jak:

  • tytuł i krótkie podsumowanie zgłaszanej usterki – zgodnie z konwencją nazewnictwa zastosowaną w Twoim projekcie
  • logi, zrzuty bazy danych
  • oczekiwane i rzeczywiste wyniki (co jest naprawdę ważne dla odtworzenia usterki)
  • zakres lub stopień wpływu (wagi) usterki na interesariuszy
  • wnioski, zalecenia i zgody (approvale)
  • historia zmian, na przykład sekwencja działań podjętych przez członków zespołu projektowego w odniesieniu do usterki w celu wyodrębnienia, naprawy i potwierdzenia jej usunięcia.

Przykład opisu defektu można znaleźć w standardzie ISO – (ISO/IEC/IEEE 29119–3).

Cykl życia defektu

Na koniec kilka dodatkowych informacji, jak obchodzić się z bugiem w procesie wytwarzanie oprogramowania i go nie zgubić.

Jak zwykle – to zależy od tego jak raportujecie defekty, jakich narzędzi używacie etc. Poniżej dość złożony przykład z Bugzilli:

W każdym projekcie można ten proces dostosować do potrzeb zespołu i wewnętrznych ustaleń.

Wtem!

Bądź miły dla członków swojego zespołu i, jako tester, staraj się być raczej profesjonalny niż przesadnie zadowolony z siebie, gdy znajdziesz buga.

A na koniec, cytat z mojej ulubionej testerki oprogramowania – Maaret:

We don’t break the code. We brake illusions about the code.

Maaret Pyhäjärvi

Dlaczego sprzedajesz swoje dziecko za lajki?

Mamy 2020. Obecnie wiek dziecka, które pojawia się w sieci, to minus pół roku. Jak to? Zdjęcia z USG, bicie serca, sesja ciążowa….

Obawiam się, że zdecydowana większość maluchów nie wyraziła na tę publikację zgody.

Lubimy być widoczni, doceniani, dostrzegani, lubimy się wyróżniać, a biorąc pod uwagę fakt, że koty i małe dzieci przyciągają najwięcej uwagi w internecie, niemalże grzechem byłoby nie skierować choćby części tej uwagi na swoje własne dziecko. Dla jego dobra, prawda?

Sharenting

Publikowanie w mediach społecznościowych zdjęć dzieci i informacji na ich temat przez rodziców początkowo określano mianem oversharentingu, przyjęło nazywać się współcześnie sharentingiem. Od połączenia dwóch innych angielskich słów: share (pol. dzielić się) i parenting (pol. wychowanie dzieci).

Mały Jaś lub słodka Amelka już od pierwszych dni życia są przedmiotem oceny, zachwytu, ochów i lajków w mediach społecznościowych rodziców. Część z nich nawet od momentu narodzin otrzymuje dedykowany profil na Facebooku, aby w przyszłości móc cieszyć się wspomnieniami (i lajkami) z każdego dnia swojego życia.

Średnio, w Polsce, udostępniane jest 1 zdjęcie dziecka na 5 dni i 1 film na dwa tygodnie. Według moich personalnych standardów – to dużo.

Zacznijmy może od podstaw.

Co to znaczy udostępnić zdjęcie?

Oznacza to kliknąć „Dodaj” lub „Upload” na dowolnym serwisie społecznościowym Facebook, Instagram, YouTube lub na swojej stronie internetowej, w wyniku czego wizerunek dziecka staje się elementem powszechnie dostępnym.

Sharenting jest bardzo różnorodny i niejednoznaczny. Z jednej strony są rodzicie, którzy codziennie publikują zdjęcia i informacje o swoich dzieciach, nie dbając o ustawienia prywatności konta, a z drugiej strony – opiekunowie, którzy współdzielą fotografie dzieci tylko zamkniętej grupie osób. Zdjęcia dzieci pojawiają się również na forach dyskusyjne oraz blogach parentingowych, czyli takich, których tematem jest rodzicielstwo.

Niektórzy mówią, że jak coś raz pojawi się w internecie, to już w nim zostanie. Zdarzyło mi się kilka razy pozytywnie zweryfikować tę hipotezę.

Jak udostępnianie zdjęć traktuje Facebook? Oto fragment regulaminu, na który zgadzasz się, zakładając konto w serwisie:

Oznacza to na przykład, że udostępniając zdjęcie na Facebooku, użytkownik udziela nam zgody na przechowywanie, kopiowanie i udostępnianie go innym użytkownikom (w tym przypadku też zgodnie z ustawieniami swojego konta), np. dostawcom usług obsługującym nasz serwis lub inne produkty Facebooka, z których użytkownik korzysta. Licencja wygaśnie w momencie usunięcia treści użytkownika z naszych systemów.

Facebook – https://pl-pl.facebook.com/legal/terms

Tłumacząc z prawniczego na nasze – nie wiesz kto zobaczy Twoje zdjęcia.

Biorąc pod uwagę powyższy zapis regulaminu Facebooka, przekazujemy prawa do naszych zdjęć i słów Facebookowi i podległym mu podmiotom (Instagram, Messenger) w momencie publikacji.
I, oczywiście, po chwili refleksji zawsze możemy zdjęcie czy wpis usunąć, ale, jak pokazuje historia mediów społecznościowych („opublikował Tweeta , a po kilku godzinach go usunął, na szczęście mamy kopię”) – nigdy nie można mieć pewności, czy zdjęcie w międzyczasie nie zostało przez kogoś skopiowane, zapisane, skradzione.

Wiele zależy od ustawień konta na Facebooku, ale nawet mając kilkudziesięciu znajomych, nigdy nie możemy miec pewności, że ktoś zamieszczonego przez nas zdjęcia nie skopiuje.

Bo oczywiście nie macie publicznego profilu na Facebooku, prawda?

Wyszukiwanie po obrazie

Algorytmy uczące się wyszukiwania po obrazie nie śpią. Karmione są przez nas całą dobę. Nie tylko Google, ale również aplikacje bazujące na znajdowaniu obrazów, mogą być wykorzystywane w bardzo nieoczekiwany sposób. Możemy znaleźć informacje na swój temat lub potrzebne danych, jedynie bazując na zdjęciu, co w wielu sytuacjach jest bardzo przydatne.

Jednakże, osoba, która chce zaszkodzić dziecku lub jego rodzicom, będąc w posiadaniu jednego zdjęcia, w łatwy sposób jest w stanie wyszukać w internecie wiele treści na jego temat. Bez jego wiedzy i zgody.

Pedofilia

Największe zagrożenie, jakie niesie ze sobą umieszczanie zdjęć małych dzieci w internecie? Zdjęć zrobionych podczas czynności pielęgnacyjnych lub w chwilach intymnych? No właśnie.

Niestety coś, co dla nas jest pięknem, zachwytem i czystą niewinnością, może okazać się źródłem zdjęć dla pedofila. Czy ta teoria to tylko wymysł czy realny problem?

Rząd Australii opublikował w 2019 roku raport na temat pedofilii w swoim kraju, z którego wynikało, że niemal 50% wszystkich zdjęć, będących w posiadaniu pedofilów, pochodziło z kradzieży z kont rodziców w mediach społecznościowych. To pokazuje skalę problemu. Nie wyobrażam sobie, że chcielibyście tego dla swoich dzieci.

Deepfake

Gdybyście się nadal zastanawiali co takiego można zrobić ze zdjęciem lub niewinnym filmem – obejrzyjcie ten materiał o deepfake. Daje do myślenia i pozwala zastanowić się nie tylko nad wrzucaniem dużej ilości zdjęć swoich dzieci, a także swoich własnych.

Nastolatki

Według badań przeprowadzonych w Polsce w 2019 roku, ponad 41% nastolatków (11-17 roku życia) doswiadcza nieprzyjemnych komentarzy dotyczących swoich zdjęć.

Badania na ten temat prowadziła też Fundacja Orange i w wyniu ankiet przeprowadzonych wśród nastolatków ustalono, że 10% z nich uważa, że ich rodzice zbyt często (codziennie lub prawie codziennie) umieszczają ich zdjęcia w mediach społecznościowych. Odbywa się to bez ich zgody, a często przy wyraźnym sprzeciwie. Godzi to oczywiście w wizerunek dziecka i niszczy zaufanie pomiędzy dzieckiem, a rodzicem.

Załóżmy, że wrzucamy do internetu zdjęcia małego dziecka. Często są to sytuacje zabawne lub kompromitujące dziecko, ale przez to przyciągające uwagę otoczenia.

Te zdjęcia w internecie zostają, nie znikają z niego magicznie i po kilku latach mogą okazać się nie budzącym entuzjazmu „pamiętnikiem” młodej osoby. Nastolatkowie bardzo dbają o swój wizerunek w sieci i nie umieszczają w mediach społecznościowych fotografii, które nie przypadły im do gustu. Z drugiej jednak strony, ktoś bardzo chcący im zaszkodzić, może odnaleźć w internecie zdjęcia dodane wiele lat temu przez rodziców tej osoby.

Pobrać, przerobić, ośmieszyć lub zastraszyć.

Porwanie i kradzież

Zdarza się, że fotografia staje się metodą na schwytanie poszukiwanego listem gończym przestępcy, bo zdradza wiele szczegółów dotyczących miejsca jego pobytu.

Fotografia może też być równie pomocna przestępcom, gdy zdjęcia dziecka eksponują jednocześnie dom, otoczenie, szkołę czy miejsce i czas wyjazdu na wakacje. Te dane można wyłuskać nie tylko ze zdjęć dzieci w mediach społecznościowych, ale to właśnie dzieci są szczególnie narażone na porwania, kradzieże czy przemoc ze strony osób chcących zagrozić ich rodzicom.

Czego Jaś się nie nauczy

Wyobraźmy sobie już nie Jasia, a Jana, który próbuje zdobyć swoją pierwszą poważną pracę. Co dziś robią pracodawcy? Przeszukują internet w celu weryfikacji tożsamości kandydata. Czy Jan Kowalski czułby się komfortowo wiedząc, że jego przyszły pracodawca jedną z pierwszych rzeczy, którą na jego temat zobaczy będzie jego zdjęcie na nocniczku lub umorusanego farbą na twarzy? Nie jestem przekonana.

Zabawny fakt

Jeśli powyższe fakty nie dały Wam do myślenia – może przekona Was przykład 13 -letniego Darrena Randala, który pozwał swoich rodziców za publikowanie w internecie ośmieszających go zdjęć.

Ostatecznie, dziecko nie jest własnością rodziców i ma taką samą możliwość jak dorośli w dochodzeniu swoich praw.

Lajki, tak samo jak niegdyś Eurogąbki, nie są walutą, którą zapłacimy za sojowe latte lub czynsz. Połechtają ego na chwilę, a konsekwencje umieszczania zdjęć w internecie mogą być znacznie poważniejsze i bardziej bolesne.

A co Wy myślicie na ten temat?

Oglądanie śmiesznych kotów w internecie prowadzi do emisji gazów cieplarnianych

Zmiana stylu życia, aby być bardziej eko i zero waste, to nie tylko próba ograniczenia ilości odpadów i plastiku w gospodarstwie domowym, dbanie o jakość jedzenia i używanych kosmetyków, lecz także troska o środowisko naturalne jako całość.

Istnieje związek pomiędzy emisją gazów cieplarnianych i zużywaniem energii elektrycznej, a bezcelowym scrollowaniem aplikacji, wysyłaniem łańcuszkowych emaili i oglądaniem śmiesznych kotów w internecie. O tym jest ten artykuł.

Pomyśl, zanim wydrukujesz tę wiadomość

Dawno temu, u dołu każdego korporacyjnego emaila, pojawiała się informacja, aby nie drukować maili niepotrzebnie, opatrzona dodatkowo zielonym symbolem drzew.

Ten krok, miał na celu zmianę ówczesnego myślenia ludzi, przyzwyczajonych do wysyłania i przechowywania faxów. Już taka krótka informacja wystarczyła dla miłego poczucia, że robimy coś dobrego dla planety.

Obecnie, drukowanie emaili jest rzadką praktyką. Z drugiej jednak strony, wiadomość, wysyłana do danej osoby lub urzędu, rzadko bywa dziś odręcznie napisanym listem, który wymaga dostarczenia za pośrednictwem poczty. Formalne i mniej oficjalne komunikowanie się ewoluowało w łatwiejsze, szybsze i bardziej dostępne.

Aby nawiązać kontakt z inną osobą, wystarczy wysłać email, wymienić wiadomość poprzez komunikator online lub napisać smsa. Jednakże, wraz z rosnącą siecią przyjaciół w aplikacjach lub powiązanych ze sobą pracowników firm, zauważyć można wzrost łatwej, ale często nadmiernej komunikacji, która zabiera nie tylko czas, ale też zużywa inne zasoby.

Tradycyjny list zawierał zazwyczaj ważne wiadomości, dokumenty lub prośby o podjęcie działań. Dzisiaj, na nasze prywatne skrzynki mailowe, oprócz informacji pożądanych, otrzymujemy wiele reklam, informacji o wydarzeniach, z których nie skorzystamy lub spamu.

W pracy bywa jeszcze trudniej. Niejednokrotnie emaile, które otrzymujemy np. od działu HR, zawierają kolorowe, przyciągające uwagę, ale jednocześnie powielone informacje lub kopie treści, które dotyczą nieistotnych, z naszej perspektywy, wydarzeń lub działań. Jesteśmy dołączani przez przełożonych ,”na wszelki wypadek”, do gigantycznej korespondencji, która nas nie dotyczy, i którą w efekcie usuwamy jednym kliknięciem.

Problem polega na tym, że tak duża ilość wiadomości nie jest obojętna dla środowiska naturalnego. Dlaczego?

Energia elektryczna

Zdjęcie autorstwa Rodolfo Clix z Pexels

Pomimo ogólnoświatowych działań podejmowanych na rzecz wykorzystywania odnawialnych źródeł, 80% energii zużywanej na świecie pochodzi ze spalania paliw kopalnych, a wytworzony w tym procesie dwutlenek węgla jest składową antropogenicznie wytworzonych gazów cieplarnianych.

Jaki to ma związek z emailami?

Energia elektryczna nie jest magiczną mocą, która steruje komputerem – ma bardzo konkretne źródło. W ziemi. Bez względu na to, czy do jej produkcji wykorzystywany jest węgiel, gaz lub inne paliwo kopalne, aby uzyskać energię – należy dane paliwo spalić. W konsekwencji, ekstensywne spalanie paliw kopalnych, wpływa bardzo negatywnie na ekosystem na ziemi.

Mówiąc najprościej – komputer pobiera energię aby móc działać, monitor pobiera energię, aby wyświetlać informacje i zdjęcia śmiesznych kotów, router pobiera energię, aby połączyć ten komputer z internetem, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Każda ładowarka do telefonu, stanowisko w call center, fabryka produkująca monitory i fabryka produkująca kable, a także sklepy, które sprzedają urządzenia lub oprogramowanie pobierają prąd. Dużo prądu.

Filmy na YouTube, zdjęcia śmiesznych kotów, lajki na Instagramie to nie jest magia, ale zaawansowane technologicznie treści, które zużywają więcej energii niż jakakolwiek strona internetowa z lat 90’tych.

Im więcej „fajerwerków” oferuje dany serwis – tym więcej energii zużywa. Im więcej ludzi je ogląda – tym więcej komputerów w serwerowni jest potrzebnych, aby dostarczyć pożądane treści wszystkim użytkownikom jak najszybciej. A cała machina ostatecznie napędza produkcję gazów cieplarnianych oraz elektrośmieci.

Każdy człowiek chciałby być nowoczesny i zaawansowany technologicznie, chciałby mieć jak najbardziej aktualne informacje i mieć wpływ. Na cokolwiek. Należy pamiętać, że cena za ten luksus jest wysoka.

Gdy scrollujemy feed na Twitterze, wrzucamy na Instagram zdjęcie ekologicznego śniadania – czasami myślimy o tym, że zużywamy swój czas – a niekoniecznie, że jednocześnie w ten sposób zużywamy mnóstwo danych i energii.

Aby to zmienić, można zacząć małymi krokami – pisać mniejszą liczbę e-maili i wysyłać je tylko w naprawdę ważnych sprawach, bez memów i dodatkowych obrazków. To już dobry krok, aby być życzliwym dla planety. Warto spróbować.

Bądźcie życzliwi dla naszej planety.